Ostatni poniedziałek roku i ostatnia premiera dla mnie w tym roku.
Teatr Wiczy przedstawił "One Night Contract" monodram na podstawie opowiadania Arthura Millera "Występ". Historia amerykańskiego tancerza Harolda May'a, który miał ten zaszczyt, aby wystąpić przed Hitlerem. Pomijając słuszne oceny wodza III Rzeszy, zaprezentowanie swojego talentu Furerowi dodawało splendory artyście. A za takowego uważał się bohater monodramu.
Jeżeli komuś nic nie mówi nazwisko Harold May, to powiem, że mi też ono nic nie mówi. Gość był stepujacym tancerzem.
I dochodzimy do sedna sprawy.Dlaczego przedstawienie mi się nie podobało????
Zdaję sobie sprawę, że przygotowanie i przedstawienie monodramu jest bardzo trudnym przedsięwzięciem. Aktor musi skupić uwagę widza tylko na sobie. Bez wsparcia pozostałych aktorów, cały ciężar spoczywa na nim, samotnym w obliczu milczącej publiczności.
I ja milczałem. Od początku do końca przestawienia. I po przedstawieniu też milczałem, bo o czym tutaj gadać.
Może o tym, że Krystian Wieczyński nie potrafi tańczyć. Może potrafi tańczyć, lecz nie pokazuje. Z pewnością nie potrafi stepować. A szkoda, bo miał bardzo ładne buty do stepowania, a okazji do zaprezentowania się z tej strony było dosyć sporo w przedstawieniu. Może nawet za sporo i to trochę zgubiło całe przedsięwzięcie. Wyszło ślamazarnie. W tym wypadku nawet zdjęcie gaci nie uratowało całości.
Być może ktoś doceni trud i pomysł, ale moim zdaniem wyszło nieautentycznie i cała historia H.May'a wydaje się sztuczna i zrodzona tylko w umyśle pisarza. A w takim wypadku mógłby to być ktokolwiek i gdziekolwiek. Można się zastanawiać, czy tancerz był rzeczywiści tak uzdolniony jak o sobie myślał (z aktorskiej gry to nie wynikało) i czy jako Żyd, podczas spotkania z Hitlerem był tak bardzo przerażony jak mówił. Zdania mogą być bardzo podzielone, a ja dziele się z wami moimi wątpliwościami.
Premiera na zakończenie roku. Hmmm.... Tym razem nie zatańczyła :(
ps. O tradycyjnym już opóźnianiu rozpoczęcia spektaklu nie będę się wypowiadał. Rozumiem, że szacunek do widza ma emanować wyłącznie ze sceny. Powiem tylko, że poza widownią też jestem widzem. Szkoda, że organizatorzy zdają się tego nie zauważać.
Ponieważ są Święta i wszyscy tłuką bożonarodzeniowe kawałki, to i u mnie pojawi się świąteczny akcent. Nie oznacza to, że jednocześnie pojawi się świąteczna atmosfera. Tą kreują wszelkiego rodzaju galerie handlowe.
Ale tym razem notka będzie krótka.
Przeglądając (bo czytanie przychodzi mi z trudem) biografię Jana Sebastiana Bacha napisaną przez Alberta Schweitzera natrafiłem na informację, że Oratorium Bożonarodzeniowe (BWV 248) jest zlepkiem iluś tam uprzednio przygotowanych kantat, które dostosowano do wymienionego Oratorium. Co więcej. Do Oratorium posłużył materiał z kantaty Herkules na rozdrożu. (BWV 213). To się nawet chyba nazywa parodią :)
Ściąganie od samego siebie było w czasach J.S.Bacha tak popularne, że nawet libretta niewiele się od siebie różniły. W ten oto sposób mały Herkules został przerobiony na małego Jezusa. Profanum zostało sprowadzone do sacrum.
A gdyby tak pójść w drugą stronę. Tradycyjne łamanie się opłatkiem (u mnie w domu kultywowane do granic przyzwoitości) przerobić, na podzielenie się np. Princessą lub innym waflem? Zamiast życzeń możnaby wymienić opinie o smaku ciastka. Część uczestników Wigilii (trochę bardziej wypasionej kolacji) miałoby jeden stres mniej.
Brzmi wywrotowo, ale ja byłbym zachwycony.
A może ktoś z was ma propozycję innych zmian?
A teraz fragment Oratorium. Tylko fragment ponieważ całość trwa prawie 3 godziny. Hmmm .... nawet Jezus się tak długo nie rodził :)
Długie podróże zimową pora, to bardzo koszmarny pomysł. Niby Gdańsk nie jest tak daleko, ale przy non stop padającym śniegu, śliskiej nawierzchni i szybko zapadających ciemnościach, odległość pomiędzy miastami się podwaja.
A ja nic. Twardziel. Kupiłem bilet to jadę. Sobota wieczór.
W Operze Bałtyckiej, tym razem „Men’s Dance”. Spektakl baletowy trzech choreografów Romana Komassy, Jacka Przybyłowicza i Wojciecha Misiury.
Muszę przyznać, że balet współczesny może być wyzwaniem dla oglądającego. O ile część „Tango life” R.Komassy jest prosta w odbiorze i bardzo czytelna, to „Tamashii” W.Misiury wymagała już więcej wyobraźni. Każda z trzech części baletowego wieczoru miała inny charakter i każda z nich mogła z powodzeniem być oddzielnym wieczorem. Mnie najbardziej przypadał do gustu „Tango life” i to z dwóch powodów. Po pierwsze moja tangowa przygoda jeszcze trwa i ma się dobrze. To co się działo na scenie miało argentyński charakter, ale nie bardzo argentyńskie kroki. Dlatego z pewnością nie powtórzę żadnego choreograficznego elementu na milondze. Po drugie tancerzom towarzyszył świetny zespół TANGUEROS BALTICOS, którego płytę nabyłem latem tego roku. Zarówno muzyka jak i tango samo w sobie (nawet w baletowej aranżacji) zapowiadało dobrą zabawę. Mnie nasunęły się skojarzenia z filmem C.Saury „Tango”. Wykorzystano ten sam styl, nawet w scenografii. Ta cześć mogła budzić ambiwalentne uczucia. Teoretycznie (parafrazując) lubimy to co już raz widzieliśmy, z drugiej strony zaskoczenia nie było.
„Kilka krótkich sekwencji” J.Przybyłowicza, to opowieść o namiętnościach. Chociaż ja w pewnym momencie się pogubiłem kto jest z kim. Czy on z nią, ona z nim, ona z nią, czy on z nim. Z tego taneczno zmysłowego galimatiasu oraz fruwającego pierza (uwaga alergicy :) wyrwała wszystkich przerwa.
I na koniec „Tamashii”. Najbardziej oryginalna, najbardziej orientalna, najbardziej frapująca część spotkania. Opowiedziana tańcem baśń japońska. I nawet jak nie wszyscy się połapali o co chodzi (niestety zaliczam się do tej grupy), to i tak choreografia mocno wryła się w pamięć. Dla seksoholików było trochę nagości. Kostiumy Katarzyny Zawistowskiej wyraźnie sugerowały, że być może ta opaska na biodrach, to jedyne okrycie. O męskich nagich torsach nie będę się wypowiadał. Generalnie Panie i Panowie samurajowie bardzo estetycznie się komponowali.
Aby oddać odrobinę klimatu przedstawienia proponuje posłuchać moim zdaniem najładniejszego utworu w części tangowej. "El Tango de Anibal" Tangueros Balticos
ps. Przed kasą scena. Młody chłopak z wyraźną dezaprobatą podszedł do tytułu przedstawienia. „To co faceci będą tańczyć, to taki Chippendales”. Na co dziewczyna, która mu towarzyszyła „Ale jesteś ograniczony, tytuł nie oznacza, że tańczą sami faceci”. Jestem przekonany, że w domu musieli stoczyć długą batalię, czy iść do Opery, czy może do Multikina, które jest zaraz obok.
W styczniu tytuł schodzi z afisza (co po części było przyczyną mojej decyzji o podróży), dlatego jeszcze jest czas, aby sobie zobaczyć i samemu wyrobić opinię.
Wszystko odbyło się trochę na wariackich papierach.
Być może pod wpływem lektury o hiszpańskim wiolonczeliście, albo po prostu mnie ciągnęło do żywej muzyki (ta zebrana na płytach nie ma takiej siły rażenia) postanowiłem wpaść do Filharmonii Pomorskiej.
Słowo „wpaść” jest tutaj bardzo adekwatne, ponieważ spontaniczność w tej dziedzinie jest w moim przypadku bardzo ograniczona. Nie kupiłem wcześniej biletu, czego pożałowałem w dniu koncertu. Ale o tym może trochę później.
W tym roku obchodzona jest 150 rocznica urodzin Isaaca Albeniza. Aby to uczcić Filharmonia zaprezentowała słuchaczom Koncert Muzyki Hiszpańskiej. Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Pomorskiej dyrygował Hiszpan z krwi i kości Carlos Checa. Dla tych, którzy zaczną się naśmiewać z nazwiska maestra powiem tylko, że „ch” czytamy jak „cz”. Jedyna heca, która się wydarzyła miała związek ze mną i brakiem biletu.
E tam... myślę sobie. No przecież w ostatni weekend (a tym bardziej piątek) przedświąteczny ludzie nie będą spędzać z muzykami. Jakież było moje zdziwienie, gdy Pani w okienku powiedziała, że biletów nie ma. No to przyznam, że z lekka zostałem zamurowany. Bo niby co ludzkość nagle zapałała wielką miłością do klasyki. Zauważywszy moją rozczarowaną minę Pani w kasie dodała, „Ale nich Pan poczeka, może ktoś odda”. W sumie co mi zależy, do koncertu było jeszcze jakieś 20 minut. Nie pada na głowę, to chwilę wytrwam. I tak trwam sobie w przedsionku z czapką w ręku, przestępując z nogi na nogę. Coraz bardziej tracąc wiarę w ludzi i od czasu do czasu posyłając zniecierpliwiony uśmiech Panience z okienka.
Na 5 minut przed koncertem podchodzi do okienka, przy którym waruję, kobieta w średnim wieku z biletem w ręku i zapytaniem, czy może go oddać, ponieważ jedna osoba zachorowała i się nie pojawi. Pani z kasy wskazując ręką w moją stronę rzekła głośno i wyraźnie „Ten Pan z uszatką właśnie czeka”.
Wszystkim spadł kamień z serca. Ja doczekałem się biletu i to w cenie 15 zł (bilety grupowe są tańsze – hmmm nie wiedziałem, że aż tak tanie) a nie w cenie 40 zł gdybym kupował indywidualnie. Jednym słowem opłacało się.
Koncert był bardzo miły. Spokojna kiedy wypada i zadziorna kiedy trzeba muzyka wprawiał w dobry nastrój. Do miłej atmosfery przyczynił się pianista Jose Menor (też Hiszpan zdjęcie obok), który wyglądał jakby się cały czas uśmiechał. Albo się uśmiechał do siebie, albo do dyrygenta. Ale nie wnikam już w powody dobrego samopoczucia pianisty. Hiszpania to otwarty kraj i nic mi do tego – a ja przecież miałem swoje "wystane w uszatce" miejsce. Chłopak w wieku 15 lat miał na swoim koncie występ w Carnegie Hall. Nie dziwi zatem, że został nazwany „jednym z najbardziej wybitnych hiszpańskich pianistów nowej generacji”. W jego wykonaniu i orkiestry mogliśmy usłyszeć Rapsodię hiszpańską (na fortepian i orkiestrę) op. 70 i Koncert Fortepianowy a-moll op. 78. I. Albeniza.
Natomiast po przerwie mieliśmy okazję wysłuchać IX Symfonii e-moll op. 95 „Z Nowego Świata” Antoniego Dworzaka. Aby niczego nie zepsuć zacytuję wypowiedź umieszczoną w New York Herald z 1893 roku. „Wielka symfonia dra Dworzaka! – Cud piękności! – dyrektor Konserwatorium Narodowego ofiarował literaturze muzycznej mistrzowskie dzieło – pierwsza część najtragiczniejsza, druga najpiękniejsza, trzecia najdowcipniejsza!”
Ja proponuje posłuchać czwartej cześci o której nie wspomina "NYH". Dla mnie najbardziej patetyczna. Allegro con fuoco z IX Symfonii op. 95 A.Dworzak. (Royal Philharmonic Orchestra)
ps. Ponieważ o klaskaniu po każdej części już mówiłem – brrrr, okropne. Do wpadek koncertowych dodam tym razem fałszywą nutę oboju albo klarnetu i to na tyle wyraźną, że beztroska młodzież siedząca za mną zachichotała. Cóż. Zdarza się.
Właściwie, to chciałem kupić tylko czapkę. Ostatnią zagubiłem gdzieś w teatrze. Przez jakiś czas nie doskwierał mi brak nakrycia głowy. Ale kiedy temperatura wyraźnie spadła, to postanowiłem stanowczo zmienić ten zimny stan rzeczy. W tym celu udałem się do galerii handlowej. Wchodząc do budynku zahaczyłem o Empik z drugim postanowieniem, że nie kupię, żadnej płyty ani książki. Tylko popatrzę.
Najwyraźniej stać mnie tylko na jedno postanowienie, ponieważ (pod długiej walce wewnętrznej) z "Hiszpańskim smyczkiem" Andromedy Romano - Lax szybko oddaliłem się od kasy. Ani o autorce, ani o książce nic nie słyszałem. Musiałem zatem ulec zapowiedzi i fotografii umieszczonych na okładce. W The New York Times napisano o niej, że jest "Urzekająca i nieodparcie nastrojowa". I muszę przyznać, że nie były to słowa na wyrost.
Hiszpania końca XIX i pierwszej połowy XX wieku. W małym miasteczku Campo Seco rodzi się chłopiec, który w przyszłości zostanie niezwykle zdolnym i jeszcze bardziej sławnym wiolonczelistą. Tym razem nie proponuję, żadnej sensacji, chociaż książka posiada epizody z intrygą i zwrotami akcji. Niestety książka nie uniknęła dydaktyzmu. Jednak jest on podany w tak ograniczonej i dobrze skrojonej formie, że bardzo dobrze się trawi.
Gdy dotarłem do ostatniej strony, dopadła mnie smutna refleksja, że wiolonczeliści są jedną z tych grup muzyków, która stoi w cieniu pianistów, czy skrzypków.
Bo odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie, czy potrafimy wymienić nazwisko jakiegoś wiolonczelisty????
Przeciętny Polak, pewnie jest w stanie powołać się na znajomość nazwisk pianistów (bo o twórczość artystyczną już nie pytam) Rafała Blechacza czy Krystiana Zimermana (z racji zamieszkiwania w Toruniu będący ostatnio na topie i już nadmiernie eksploatowany Paweł Wakarecy). Gorzej będzie ze skrzypkami, ale przy odrobinie wysiłku może słyszał o Konstantym Andrzeju Kulce, a już na pewno o Venessie Mae dzięki jej popowym aranżacjom klasyki.
Ohhhho. A gdzie w tym gronie wiolonczeliści.
Sam, w moim blogowym żywocie, wspomniałem chyba tylko o jednym. Jeżeli wymieniłem kilku, to z góry przepraszam, że o nich zapomniałem. Co nie oznacza, że ich nie znam. Ale siłę przebicia do świadomości społecznej mają mniejszą niż pozostali mistrzowie. Autorka (zdjęcie obok) książki wymienia Han Na Changa, Hamiltona Cheifetza, Lynna Harrella i chyba najbardziej znanego YoYo Ma. Ten ostatni jest mi drogi przede wszystkim z wydania antologii fonograficznej 30 letniej pracy dla Sony Music, na którą to antologię mnie nie jest stać :). Ale może kiedyś :)? W końcu mogę wygrać na loterii.
No i pozostaje jeszcze Pablo Casalas, który był się cielesnym pierwowzorem głównego bohatera Feliu Delargo.
Książkę, może przeczytać każdy. Nawet ten co nie zhańbił się wizytą w filharmonii i nie splamił zakupem płyty z jakimś klasycznym utworem. Wystarczy lubić czytać :) Pełna emocji wplecionych w dramatyczną historię Europy, a przede wszystkim Hiszpanii.
Z utworami na wiolonczelę jest jak z ich odtwórcami. Są lubiane chociaż mało znane. Ale zdarzają się przypadki bardziej popularne. Do takich należy Suita nr 1 G dur J.S.Bacha. Kto jej wysłuchał do końca???
Ponieważ preludium zna prawie każdy ja proponuję wysłuchać wszystkich części.
Suita nr 1 G-dur (BWV1007) w wykonaniu Roberta Cohena (oto kolejny wiolonczelista do znajomości czytelników)
Poczuwszy w sobie jakąś misję edukacyjną postanowiłem nie kończyć wątku wiolonczelowego. Zatem do kolejnego odczytania :)
Ani słońce, ani deszcz, ani wiatr nie były w stanie zatrzymać mnie w drodze do Filharmonii Bałtyckiej.
Zmęczony po piątkowej konferencji (trzeba był brać aktywny udział). udałem się do Gdańska. Gdyby ktoś dał mi pretekst, aby się tam nie udawać (kiepska pogoda okazała się za słabym argumentem), to porzuciłbym swoje plany. Przynajmniej tak myślałem, jak mknąłem po autostradzie 100 km/h.
W Polskiej Filharmonii Bałtyckiej odbył się uroczysty koncert z okazji 65 lecia istnienia tej instytucji. Zebrało się dużo luda. Oficjele wyfraczeni jak orkiestra. Orkiestra wyfraczona jak zwykle. I ja między nimi taki skonany drogą. Gdyby nie to, że głównym wykonawcą był Lukas Geniusas, to nawet nie przyszłoby mi przez myśl pchać się na ten festiwal ochów i achów nad muzykami, panią księgową, sponsorami oraz rozmaitymi mentorami Filharmoni od marszałka poczynając na biskupie kończąc. Nie chcę im nic ujmować, ale wydaje mi się, że wydali tylko państwowe (nasze) pieniądze. A przedstawia się ich, jakby wyłożyli z własnej kieszeni. Chociaż przyznać muszę, że Filharmonia Bałtycka jest jedną z najoryginalniejszych w Polsce. Już samo centralne ułożenie estrady, jak w starożytnych amfiteatrach, daje poczucie bliskości z muzykiem. Dosłownie można czytać mu z nut :) Poza tym ma ona nieograniczone możliwości. I ta zapadnia na środku sceny - super. Na samym początku się zastanawiałem jak oni wnieśli ten fortepian. Okazało się, że instrument po prostu się wyłonił :)
W takich okolicznościach koncert Lukasa Geniusasa był szczególnie interesujący. Jak ja cieszę się z tego, że młodzi pianiści nie są skażeni jeszcze tą wielkoartystyczno manierą, która wymaga od słuchacza, aby padł przed nim na kolana. Oh, oh ... artystą jestem i nie zawaham się mego artyzmu użyć. Na tym tle ten 20 letni pianista jest bardzo skromnym i jednocześnie pełnym energii chłopakiem. W dodatku potrafi bardzo pięknie grać na fortepianie. Laureat II miejsca Konkursu Chopinowskiego 2010 udowodnił, że nagroda się mu w pełni należała. W pierwszej części koncertu wysłuchaliśmy 12 Etiud op 25, z których najbardziej przypadły mi do gustu Etiuda Ges-dur (chyba najweselsza ze wszystkich) i Etiuda c-moll (zagrana z taka werwą, że aż podłoga od podskoków Geniusasa przy fortepianie falowała).
Aby nie było zbyt sucho muzycznie, proponuję wysłuchać właśnie tej 12 stej Etiudy c-moll dedykowanej przez F.Chopina Marii d'Agoult. F.Chopin Etiuda c -mol nr 12 op 25 - Louis Lortie
Po przerwie, w trakcie której wypiłem chyba najgorszą kawę jaką opery i filharmonie mają do zaoferowania, zmuszony zostałem wraz z innymi słuchaczami do uczestniczenia w nadawaniu dyplomów, orderów, odznaczeń, potoku słów uwielbienia od redaktora Konrada Mielnika (prowadzącego całą galę) oraz lokalnego establishmentu. Nazachwycali się nad sobą tak, że tylko Motława miała więcej wody.
Na szczęście nawet pełne patosu przemówienia mają swój koniec - i w końcu mogliśmy wysłuchać II Koncertu Fortepianowego c-moll Sergiusza Rachmaninowa. Za fortepianem główny bohater muzycznego wydarzenia L.Geniusas, a za pulpitem dyrygenckim Kai Bauman.
Fantastyczny koncert z dodatkowymi efektami specjalnymi. Kiedy kończyła się pierwsza cześć koncertu nagle zgasło światło. Salę zalały egipskie ciemności. Widać było tylko cienie muzyków, białe mankiety dyrygenta i fosforyzujące oznaczenia wyjść ewakuacyjnych. Mimo tej niedogodności (korzystanie z nut było wyraźnie utrudnione) a raczej energetycznej wpadki (zważywszy, że głównym sponsorem filharmonii jest Energa S.A. :) przez ponad dwie minuty ani pianista, ani orkiestra nie przestali grać. Zakończyli utwór tak jak należało. Wywołali tym samym taki huragan oklasków, że ściany drżały. Geniusas z Baumannem i częścią orkiestry śmiali, się jak dzieci :) Co udzieliło się też i części widowni. Ale co profesjonalizm, to profesjonalizm. Kiedy reflektory rozbłysły na nowo i nic nie zapowiadało kolejnej przerwy w dostawie energii :), mogłem wysłuchać moim zdaniem najpiękniejszej części koncertu, która mnie zawsze kojarzy się z muzyką filmową. Dlatego pozwolę sobie zaproponować jej wysłuchanie. A czytelnikom bloga pozostawiam jego ocenę.
II Koncert Fortepianowy c-moll op. 18 S.Rachmaninow - Adagio - Światosław Richter
Pełen wrażeń i emocji wracałem do Torunia. Tym razem po autostradzie mknąłem już nie 100 km/h, a 90 km/h. Pogoda była jeszcze gorsza niż w trakcie przyjazdu. Deszcz ze śniegiem szybko zamieniający się w lód na drodze. Masakra komunikacyjna. Trasa, którą pokonuję zwykle w niecałe 2 godziny, tym razem zajęła mi prawie 3. Ale warto było. Dobrze, że nie usłuchałem podszeptów podświadomości, aby odpuścić sobie ten koncert. Jak wróciłem do domu, to ze zmęczenia padłem. A w głowie jeszcze ten Rachmaninow :)
Miało być o koncercie zespołu Pustki, ale w sumie to niewiele wiem o tym młodym zespole, a obiecanej prelekcji Pawła przed występem nie było. Poza tym Zespół spóźnił się godzinę, nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, a lokal eNeRDe (miejsce koncertu) okazał się dla mnie za bardzo "klimatyczny".
Na szczęście miłe towarzystwo (niektórzy czytają ten blog, dlatego muszę się wznieść na szczyty dyplomacji) zrekompensowało niedogodności przebywania w woniotchnącym klubie i trudy związane z dosłuchaniem się tekstów piosenek. Wokalistka w piosence "Nuda" wyśpiewuje "Najgorzej jest być samemu w domu i nudzić się tak potwornie, przeczytać wszystkie książki".
Gdy się ma dwie książki, to pewnie można i się zanudzić, dlatego proponuję pani śpiewającej i innym zatopienie w lekturze czegoś porywającego, sensacyjnego i z szybką jak rollercoaster akcją. Jeżeli ktoś lubuje się w stylu Roberta Ludluma, to czytając książkę Scotta Mariani nie będzie zawiedziony. Pisałem, już o Beethovenie i Vivaldim. Tym razem pośrednim bohaterem jest W.A.Mozart. Akcja książki "Spisek Mozarta" rozpoczyna się na zamarzniętym jeziorze gdzieś w Austrii. Padają strzały i pada pierwszy trup na 15 stronie. Później jest więcej trupów, pościgów, porwań itd. Nie chcę zdradzać do końca fabuły, bo nic nie psuje humoru, tak jak informacja, o tym kto zabił. Powiem tylko, że we wszystko wmieszani są politycy, arystokracja, masoneria, piękne kobiety i tylko ten biedny muzykolog Oliver Llewllyn pracujący nad biografią genialnego kompozytora za dużo widział. Musi zginać. O.Llewllyn uciekając przed oprawcami ukrywa demaskującą informację na płycie z operą "Czarodziejski Flet" W.A.Mozarta. Książkę czyta się szybko. W sam raz na dzień opanowany przez NUDĘ.
A jeżeli komuś tego będzie za mało i zapragnie pozgłębiać informację o Mozarcie, już w kontekście mniej sensacyjnym, to proponuje posłuchać wspomnianego "Czarodziejskiego Fletu".
Opera poza nafaszerowaniem jej przez kompozytora symbolami masońskimi, posiada pełno arii i duetów, których miło się słucha. Chyba najpopularniejszym fragmentem jest aria Królowej Nocy.
Jak zachwyca, skoro nie zachwyca???
Libretto Emanuela Schikandera jak i cała historia są takie sobie. Nie doszukiwałbym się w operze logiki, bo chyba nie o to tutaj chodzi. Oskarżenia o promocję masonerii są w pełni uzasadnione. O czym nie zapomniał wypomnieć autor wymienionej książki. Los W.A.Mozarta pod panowaniem cesarza Leopolda II nie był do pozazdroszczenia. A za coś trzeba było żyć. Dlatego wespół z równie potrzebującym E.Schikanderem przygotowano coś, co spodobało się wszystkim. Premiera opery została przyjęta entuzjastycznie. Grano ją codziennie (dziś rzecz zupełnie nieprawdopodobna).
Nawet sam Antonio Salieri uznał "Czarodziejski Flet" za "dzieło godne największych monarchów".
Nad adaptacjami i wystawieniami utworu na różnych scenach operowych świata nie będę się rozwodził. Niektórzy zaliczyli przy tym utworze artystyczne wpadki np. Herbert von Karajan. A podobno i tak najsłynniejsza wizja powstała na ekranie filmowym za sprawą Ingmara Bergmana w 1975 roku. Bez komentarza - bo nie widziałem. Znalazłem tylko fragment z hiszpańskimi napisami. Dla niewtajemniczonych powiem, że Królowa Nocy daje sztylet swojej córce, aby zabiła Sarastra (nota bene ojca dziewczyny). dziewczyna ma również wykraść symbol władzy kapłańskiej "Słońce", który nosi Sarastro na piersi. Ma to swój urok. Jeżeli ktoś posiada pełną wersję to z chęcią zobaczę :)
"Czarodziejski Flet" - Birgit Nordin w roli Paminy.
Drugie podejście i pomimo "braku szału" udany wieczór operowy.
Tak w wielkim skrócie mógłbym opisać niedzielne spotkanie z operą "Stiffelio" Giuseppe Verdiego. Tym razem miałem okazję posłuchać utworu w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
W tym roku teatr obchodzi 100-lecie swojego istnienia. I tak przy okazji sobie pomyślałem, że kiedyś ludzie, to musieli mieć bardzo krótkie nogi. No nijak nie idzie na widowni wyprostować swoich "protez". Przemieszczenie się w rzędach, to nie lada wyzwanie akrobatyczne. Ale prawdziwi fani, opery, baletu czy spektakli teatralnych nie takie przeszkody są w stanie pokonać. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem i wysłuchałem "Halki" Stanisława Moniuszki. Już wtedy mi się wydawało, że teatr jest trochę przyciasny dla widza. I pewnie, to skojarzenie zostanie ze mną już do końca. Jedno co mogę dodać, to to, że w przyszłym roku widownia ma przejść gruntowną przebudowę i zapewne stare kości gości teatralnych uzyskają należną im przestrzeń.
Ale wróćmy do tematu. W ramach X Poznańskich Dni Verdiego opera poznańska wystawiła/wystawia kilka tytułów tego znanego kompozytora. Można zobaczyć m.in. "Makbeta", "Falstafa", "Trubadura" czy słynnego "Rigoletta". Ja miałem okazję zapoznać się ze "Stiffelio". Ponieważ fabuła opery jest porąbana jak nieszczęście, to odsyłam wszystkich do opracowań i skrótów. Każdy niech sam spróbuje ją zrozumieć. Ale to nie przeszkodziło autorowi przygotować dobra miłą dla ucha kompozycję. Po prostu opery się dobrze słucha. Treść jest jakby na dalszym planie. Z informacji, które przeczytałem w programie
(teraz długa dygresja dotycząca programu- jeżeli wielkie i małe sceny teatralno operowe nie wiedzą jak przygotować program, to odsyłam do Poznania. W książce, która nie należy do najdroższych - 12 zł - można przeczytać streszczenie utworu, historię utworu, kompozytora i librecisty oraz co dla mnie szczególnie cenne samo libretto z tłumaczeniem na język polski. Wszystko ujęte w kontekście epoki, w której dzieło powstawało. Chciałbym zwrócić na to szczególną uwagę, gdyż generalnie teatry oszczędzają na czymś tak banalnym jak papier. "Stiffelio" nie należy do najpopularniejszych kompozycji, dlatego tym cenniejsze jest dobre przedstawienie samego utworu)
sam G.Verdi podszedł do opery bardzo lekko, gdyż większość swojego artystycznego geniuszu w tym czasie zagospodarował dla "Rigoletta". Nawet jej później nie poprawił, co nie pomniejszyło jakoś specjalnie wartości samego utworu. Doprawdy, nawet dla tych, co to nie za bardzo są z opera za pan bart, może ona przypaść do gustu.
I mnie też ona przypadła. A zwłaszcza pewne sympatyczne zdarzenie na scenie. Na początku III aktu kiedy Stankar (ojciec Liny, która zhańbiła dobre imię rodziny) marzy o zemście i pojedynku śpiewak Vittorio Vitelli przerwał arię. I to tak przerwał, przerwał. Publika lekko zdezorientowana - o co chodzi. A on zwracając się w swoim ojczystym języku do dyrygenta też Włocha Eraldo Salmieri przerosił i poprosił o powtórzenie aktualnie śpiewanego fragmentu. Do publiczności zwrócił się po angielsku. Mniej więcej "Przepraszam, to jest mój debiut na tej scenie w tej roli, a praca musi być dobrze wykonana". No nie powiem jaką zyskał sympatię, gdyż tak między nami, takim zabiegiem ukradł spektakl tytułowemu Stiffelio (Karol Bochański). Publika biła brawo. Chociaż do końca nie jestem przekonany, czy się połapała, że artysta się pomylił. Może ten fragment nie był wyśpiewany tylko wymruczany, ale aby od razu kajać się przed publicznością - w Polsce jest to niespotykane. Generalnie Polacy brną dalej. Tylko ci, którzy dobrze znają utwór są w stanie wychwycić oszybkę :). Chyba, że ktoś fałszuje lub rozjeżdża się z orkiestrą, no to wtedy słychać, że coś jest nie halo :)
Udało mi się znaleźć duet Stankara i Liny z 2007 roku zarejestrowany w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W postać Stankara wcielił się Adam Szerszeń, a Line grała Monika Mych. Zapis jest ze wszystkim niedogodnościami, czyli np. skrzypiącą podłogą. Jednak na "żywca" jęków klepek nie słychać. Tylko "jęki" ze sceny :). Ponieważ, nie widać pierwszej linijki napisów nad sceną powiem, że chodzi o to, iż ojciec nakrywa córkę, jak pisze list do swojego kochanka. Jest oburzony jej postępowaniem. Ona tłumaczy się, że "wbrew jej woli została w bagno grzechu wciągnięta".
Giuseppe Verdi "Stiffelio" - orkiestra TW Poznań pod batutą Eraldo Salmieri - Akt I scena VII
Jakby nie było wieczór mogę zaliczyć do przyzwoitych pomimo:
a) klasycznego problemu z ekspresami do kawy - powtórka z Łodzi
b) rekwizyt na scenie (książka z zamkiem), który w swoim założeniu miał być zamknięty permanentnie się otwierał - komiczne, a sprawa była poważna.
c) wąskie i długie rzędy krzeseł oraz okopujący je ludzie uniemożliwiły mi wyjście na drugą przerwę
Pierwej należałoby rozbudować pytanie, czy warto zabić się na krajowej jedynce dla "Nabucco"?
Polskie drogi jakie są takie są. Nie jest, to blog o rodzimej infrastrukturze, dlatego podaruję sobie wszelkie utyskiwania i marudzenia na temat komfortu jazdy. Ten komfort wyraźnie obniża się w trakcie jesiennej szarugi, kiedy to deszcz, koleiny i kierowcy samobójcy mówią ZAWRÓĆ.
Ale nie. Gdzie tam. Jakie zawróć?! Przecież tam, daleko czeka na mnie prawdziwa uczta dla oka i ucha. Dlatego pojechałem do Teatru Wielkiego w Łodzi, aby wziąć udział w tej wysublimowanej uczcie duchowej. Opera Giuseppe Verdiego "Nabuchodonozor" (dla przyjaciół Nabucco) oferującą uderzającą dawkę partii chóralnych od lat nie schodzi z afiszy wielkich scen świata i większości polskich. Cóż może się wydarzy???
- Nuda i papudractwo -
Źle się zaczęło już w trakcie uwertury. Kiedy orkiestra pod wodzą Piotra Wujtewicza wprowadza widzów w nastrój i przedstawia główne motywy muzyczne, lud powinien karnie czekać, aż kurtyna pójdzie w górę. Ja wiem, że dla poniektórych może się wydawać trochę przydługo (w końcu przyszli na operę a nie słuchowisko radiowe). Wiem również, że uwertura do Nabucca ma to do siebie, że po fragmencie Va pensiero muzyka przycicha, tak jakby zapowiadała koniec. Ale moi drodzy. To tylko taka "zmyłka". W rzeczywistości do wysłuchania mamy jeszcze parę minut utworu. W związku z tym - RĘCE PRZY SOBIE - nie kłapcie łapami. Co ta orkiestra ma zrobić? Zatrzymać się i posyłać całusy rozhisteryzowanym fanom? A może są tacy, którzy chcieliby posłuchać do końca utwór w spokoju? Co??? Ale nic to. Myślę sobie, że orkiestra nie jest winna publiki (która tłumnie nawiedziła spektakl - mniej więcej 1000 osób).
Kurtyna w górę i........
- Przepraszam, Kto zgasił światło????? -
Na scenie było po prostu ciemno. Monumentalna scenografia tonęła w mroku..Niestety, tak pozostało do ostatniego aktu. Co gorsza nawet kiepskie oświetlenie, nie było w stanie ukryć żenującej jakości scenografię. Nie powiem - pomysł świetny ukazujący potęgę Babilonu. Tylko, że ta potęga była zbudowana ze styropianu pochlapanego farba w kolorze zgniłej zieleni.
Teraz coś o kostiumach. Przyznam, że nawet nie szukam winnego. Ale to musi być zagorzały miłośnik frędzelków. Wszystkich, których można było ubrać we frędzelki, przyobleczono. Chyba musiała być posezonowa wyprzedaż draperii ponieważ soliści, żołnierze i kapłani mieli uszyte stroje z tej samej beli materiału. Przynajmniej tak wyglądało.
- Ruch sceniczny -
Przejdźmy się po przekątnej będziemy dłużej na scenie (zapewne dyrekcja płaci od wychodzonych na scenie kroków - niekoniecznie z sensem).
- Klu programu -
Grubaśny Izmael (Krzysztof Bednarek) wyznaje miłość w dramatycznych okolicznościach Fenenie (Agnieszka Makówka). Współcześni reżyserzy mieliby kłopoty z obsadą. Od pewnego czasu nie tylko głos się liczy na scenie. Jak się gra amanta, to się jak amant powinno wyglądać. Sorki Izmael vel Bednarek - trzeba by nad sobą popracować (może siłownia?). Ktoś mi powie, że się czepiam tuszy, a przecież L.Pavarotti, to do filigranowych nie należał. Zgoda. Ale ten, to przynajmniej śpiewał. Niestety albo ja jestem głuchy albo Bednarek nie był w formie. Z pewnością muzyka była z głośno. :) Ja po prostu faceta nie słyszałem. A to oznacza, że mogłoby go nie być.
Tak między nami, to warto było posłuchać Zenona Kowalskiego i Monikę Cichocką oraz chóru. Kowalskiemu (Nabucco) i Ciechockiej (Abigaille) orkiestra nie przeszkadzała.
I to z grubsza wszystko. Do oprawy pozascenicznej odniosę się w postscriptum.
- Próba odpowiedzi na postawione w temacie pytanie -
Jeżeli, ktoś koniecznie chciałby zginąć, to tylko i wyłącznie dla III i IV aktu opery. Popularne do bólu Va pensiero oraz wyraziste kreacje (artystom chciało się śpiewać) Kowalskiego i Ciechackiej, dobra scena finałowa (poza pęknięciem posągu Baala - kicz i niedoróbka) podratowały całą operę.
Generalnie szkoda kasy na paliwo. Można przecież kupić sobie DVD i zobaczyć jak, to robią profesjonaliści. W domu ciepło, nie pada, nikt nie świeci "długimi" po oczach.
Zaskoczony jestem podwójnie. Bo pomimo średniego na pograniczu kiepskiego spektaklu, to i tak cześć publiki oklaskiwała artystów powstawszy z miejsc. Zapewne, to ta cześć, która chciała przerwać uwerturę. Druga część nie klaskała w ogóle - zgadnijcie do której należałem :)
Dla spragnionych muzyki zapodaję dwa utwory.
1) G.Verdi - Nabucco - Uwertura. Proponuję zwrócić uwagę na to, kiedy utwór się kończy, coby uniknąć obciachu. Orkiestra Opery Narodowej w Budapeszcie
2) G.Verdi - Nabucco - Va pensiero, sull'ali dorate - hitu nie może zabraknąć. Chór i orkiestra Opery Wrocławskiej
ps.1) Teatr Wielki w Łodzi został oddany w 1967 roku. I czas się w nim zatrzymał. Gierek pewnie by się ucieszył - ja już mniej. Trzeba chyba pomyśleć o nowym wystroju. Nie zawsze zapach PRL-u, to najlepszy zapach. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, ale teraz już zaczynam się czepiać. Płacę, to wymagam. Sugeruję rozpocząć rewitalizację od toalet. Chwała Bogu od grudnia 2011 rozpoczyna się modernizacja. Trzymam kciuki i liczę na pozytywne, estetyczne zaskoczenie.
ps.2) Wiem, wiem. Jak ktoś chce się napić kawy, to lepiej niech skorzysta z kawiarni. Nie przewidziano tylko tego, że pierwszy akt tak wymęczy słuchaczy, że tylko kawa mogła uratować drugi. Nie doczekałem się. Ekspres w bufecie okazał się za mały w stosunku do liczby spragnionych kawoszy. Wiadomo nie tylko ja przysypiałem. Rozwiązania są dwa. Albo bardziej wydajny ekspres, albo bardziej porywające spektakle.
(Pani w bufecie była tak dobra, że zarezerwowała mi stolik na kolejna przerwę. To było miłe)
ps.3) Jak na Teatr Wielki, to program (papierowy dodatek do tego co się słucha - niektórzy lubią poczytać) skromniutki. Teatr się nie wysilił. Chociaż w tym wypadku nie za bardzo było o czym pisać. A tak a propos, gdzie można kupić płyty w teatrze? Jak ktoś zna odpowiedź, to proszę o kontakt.
ps.4) Jak dobrze, że się na tym nie znam. Przynajmniej nie muszę tłumaczyć (usprawiedliwiać) tego czego byłem świadkiem. Tylko niech nikt mi nie mówi, że to ponownie wszystko przez Żydów.
Chciałbym powiedzieć, że dzięki ustawowo zagwarantowanym dniom wolnym od pracy miałem możliwość nadrobić lekturę, która zalega na półkach.
A to w rzeczywistości guzik prawda.
Muszę pogodzić się z myślą, że ja niczego już nie nadrobię. Jejku. Jakby to było dobrze, gdybym przynajmniej był na bieżąco. Ale nie da się. Po prostu się nie da.
Dlatego jeżeli powiem, że coś nadrabiam, to nic nie nadrabiam. Ani książki, ani filmu, ani muzyki - nic.
Najwidoczniej podświadomie zostawiam sobie wszystko na czasy, kiedy będę wiódł życie emeryta. I oby to była emerytura w niemieckim wydaniu.
Skoro już nawiązałem do naszych zachodnich sąsiadów, to opowiem o książce, która zaprzątała mą weekendowo-świąteczną uwagę.
Steffen Moller, znany Polakom, jako sympatyczny rozmówca z programu "Europa da się lubić", a co bardziej :) wtajemniczonym z serialu "M jak Miłość" opisał swoją fascynacje muzyka klasyczną. W książce pt. "Moja klasyczna paranoja" wplótł w swoją biografię mniej lub bardziej zabawne historie związane z kompozytorami, orkiestrami, utworami i wydawnictwami muzycznymi. Tym samym przyznał się wszem i wobec, że jest klasykoholikiem, człowiekiem uzależnionym od suit, symfonii, etiud i koncertów, pomimo, że nie posiada wykształcenia muzycznego. Ten muzyczny "coming out" jak twierdzi sam autor miał być przede wszystkim opowieścią o muzyce "w inny sposób". S.Mollerowi zależało na tym, "by udowodnić, że Mendelssohn, Bruckner, Debussy i spółka wcale nie należą do muzeum, ale że ich muzyka działa jak dożylny narkotyk".
Poza tym z książki możemy dowiedzieć się kilka (czasami gorzkich) prawd o sobie samych. Na szczęście są one przekazane w bardzo sympatyczny i dowcipny sposób. Nawet ci, którzy muzyka klasyczną gardzą mogą spokojnie sięgnąć po lekturę. Nie ugryzie, a może czegoś nauczyć. Z pewnością rozbawi :)
Przy okazji ten syn pastora, absolwent filozofii i teologii protestanckiej zaproponował bardzo sympatyczna zabawę w układanie list utworów muzycznych.
Mnie się, to skojarzyło z filmem "Lepiej być nie może", gdzie grany przez J.Nicholsona pisarz romansów Melvin Udall posiada zestawy piosenek i melodii na różne życiowe okazje.
U Steffena Mollera znalazły się m.in. takie zestawienia jak:
TOP 10 dla początkujących
TOP 10 dla stojących w korku
TOP 10 utworów mocnych
czy TOP 10 dla samobójców.
Jestem przekonany, że każdy z nas (może nie w formie pisanej) posiada jakiś prywatny TOP 10.
A jeżeli tak - to zabawy jest ciąg dalszy :)
"Jeżeli ktoś ma ochotę, może mi wysłać swoją osobistą listę TOP 10. Od razu zaznaczam, że mogą to być również utwory z zakresu opery oraz pop/rock - a nawet dark metalu. Mój adres mailowy: info@steffen.pl"
Co dalej z tymi listami się stanie autor już nie wyjaśnia, ale może wzbogacą kolejny program kabaretowy :) autora.
Czas na kilka utworów nr 1 z TOP list zaproponowanych przez miłego Germana
TOP dla początkujących
W.A.Mozart XXXXI symfonia "Jupiter" (Mozart Akademie Amsterdam)
TOP 10 utworów kameralnych
Zoltan Kodaly "Sonata na wiolonczelę solo" op. 8 (Reynard Rott)
TOP 10 utworów melancholijnych
Dymitr Szostakowicz XV symfonia - Allegretto (Moskiewska Orkiestra Symfoniczna Radia i Telewizji)
Książkę czyta się bardzo szybko, zapewne dlatego, że nie jest napisana przez muzykologa, który analizuje, przekłada, tłumaczy zaistniałe zdarzenia i fakty muzyczne. W prosty sposób opowiada o tym, co przydarzyło się pewnemu człowiekowi, który słuchał klasyki. Poza tym wywołuje wspomnienia, poprzez odniesienia do współczesnej historii Polski, jak i inspiruje do przypominania sobie własnych fascynacji muzycznych.
Sam zacząłem się zastanawiać. O ile sięgam pamięcią, to moją pierwszą kasetę (końcówka szkoły podstawowej i początek średniej), kupiłem za własne (otrzymane od rodziny) pieniądze na straganie, gdzieś na Nowym Rynku w Toruniu. Była na niej "Toccata i fuga d-moll" J.S.Bacha. Taśmę tak często odtwarzałem na sprzęcie (KAPRAL, który z wielką wprawą niszczył wszelkie taśmy), że uległa zagładzie. Dziwne, ponieważ siostrzane taśmy uniknęły, tego tragicznego losu. Do dzisiaj stoją na półce, pomimo, że już dawno ich nie przesłuchiwano. Niedługo nie będzie ich na czym wysłuchać.
W trakcie niedawnej wyprawy do Gdańska skorzystałem ze sposobności i odwiedziłem z przyjacielską wizytą Muzeum Narodowe, a dokładniej Oddział Sztuki Dawnej. Warto było poświecić odrobinę czasu, aby z bliska przyjrzeć się takim dziełom jak "Pejzaż zimowy z łyżwiarzami i pułapką na ptaki" Pietera Breughel'aczy "Portret mężczyzny czytającego książkę" Hansa Memlinga. Ponieważ na malarstwie znam się jeszcze gorzej, niż na muzyce klasycznej, dlatego swoje wypowiedzi ograniczę do ohh-ów i ahh-ów nad precyzją i dbałością o szczegóły u XV - XVII wiecznych malarzy flamandzkich i holenderskich. Wierność w uchwyceniu postaci oraz detalu w ubiorze i biżuterii godna jest podziwu. Lepiej można zrobić już tylko zdjęcie. I jeszcze ta intensywność, soczystość barwy. Prawdziwa uczta dla oka.
Nie rozumiem tylko tego całego zamieszania wokół "Mężczyzny w niebieskim chaperonie" Jana van Eyck'a. Małe toto, niewyględnę i czym do diabła jest ten chaperon. Ja widziałem chustkę z frędzelkami na głowie gościa z pierścionkiem w dłoni (nota bene uruchomiony został program, który ma odtwarzać biżuterię umieszczoną na obrazach). Moja babcia by tego nie założyła sobie na głowę.:)))
Dodam, że przygotowana dla odwiedzających galerię kolekcja pochodzi ze zbiorów rumuńskiego Muzeum Narodowego Brukenthala w Sybin. (w 2007 roku Sybin pełnił funkcję Europejskiej Stolicy Kultury, to może być dobrą wróżbą dla Gdańska). Wystawę można oglądać do końca tego roku. Trochę czasu jeszcze zostało. Później obrazy wrócą do swojej siedmiogrodzkiej siedziby.
Nam pozostanie "Sąd Ostateczny" - tryptyk Hansa Memlinga, który na szczęście jest własnością odwiedzonego przeze mnie muzeum. Nie będę się zajmował poplątanymi dziejami obrazu oraz jego wędrówkom po Europie. Przyglądając się dziełu (nie użyję słowa studiując) trudno oprzeć się eschatologicznym refleksjom. Ciekawe, po której stronie obrazu znajdę się, kiedy zabrzmią trąby :) W końcu w kulturze chrześcijańskiej (a Polak, to wiadomo, że tylko Katolik), śmierć to dopiero początek. Czy szedłbym po brunatnej spalonej ogniem piekielnym ziemi, czy też podążał po zielonej trawie wprost do bram raju :) A tak między nami, nie bardzo mi się spieszy, aby poznawać prawdy ostateczne :)
Z jednej strony szkoda, że do oprawy nie dołączono muzyki w postaci np.fragmentu Requiem (Dies Irae) W.A.Mozarta
albo Dies Irae z Requiem G.Verdiego.
Swoją drogą - muzycznych odniesień do Dnia Sądu było bardzo wiele. Od wspomnianych wyżej kompozytorów do współczesnych twórców jak Beniamin Britten, czy bliższego nam Krzysztofa Pendereckiego. Jest coś w tym "ostatnim dniu na ziemi", co pobudza wyobraźnię (malarsko-muzyczną zwłaszcza) :).
Z drugiej strony. Dodatkowa oprawa muzyczna mogłaby rozpraszać tych, którzy przybyli delektować się samym obrazem. Pewnym rozwiązaniem jest wykorzystanie mp3 i w trakcie bacznej obserwacji dzieła dla spotęgowania wrażeń puszczać, co bardziej trwożne kawałki chociażby zacytowanego muzycznie G.Verdiego.
W związku ze zbliżającym się świętem Wszystkich Świętych (przez poniektórych nadal zwany "świętem zmarłych" brrrrr) proponuje wysłuchać jeszcze jednego barokowego utworu muzycznego z bardzo wyraźnie wyśpiewanym tekstem Dies Irae Tomasza z Celano. Karaoke nie proponuje, bo to byłby już brak taktu ale tekst można znaleźć tutaj. Jean Baptiste Lully Dies Irae
ps. w trakcie wizyty w muzeum ujawnił się mój brak obycia w galeriach (a to dziwne, bo jestem w nich tak często) :). Kontemplując malarstwo otrzymałem sms z parazaproszeniem na wspólny wypad do kina (Ewenement dziękuję za pamięć). Aby nie przeszkadzać innym opuściłem sale ekspozycyjne. Z biegłością pianisty na klawiaturze począłem wystukiwać odpowiedź. Nie zdążyłem napisać dwóch słów, kiedy podszedł do mnie gniewny ochroniarz muzealny i powiedział: Jeżeli chce pan korzystać z telefonu, to niech pan idzie na schody. Ponieważ z natury jestem bardzo uprzejmy postanowiłem spełnić życzenie, które brzmiało jak rozkaz. I uwaga, zrobiłem .... trzy dosłownie trzy kroki do tych schodów, gdzie już w pełni mogłem korzystać ze zdobyczy techniki i z bólem serca usprawiedliwić swoją nieobecność na filmie.
Balet "Romeo i Julia" - nie - raczej taniec "Romeo i Julia". Zespół baletowy Izadory Weiss przygotował przedstawienie, które jest w opozycji do schematów tańca klasycznego. Dla Izadory "klasyka baletowa była estetyką, która nie zaspokoiła jej artystycznych pasji. Widziała w niej bezduszną tresurę i fałszywą prezentacje powierzchownych emocji". Z pełną moją niesprawiedliwością, nie zgadzam się z tezą Pani choreograf jednak nie mogę odmówić jej oryginalnego i zachwycającego ujęcia problemu miłości, tolerancji, nienawiści i wszystkiego tego, co łączy się różnicami pomiędzy kulturą arabską a europejską.
Widząc tyle młodych (i bardzo młodych) osób w gdańskiej Operze Bałtyckiej pomyślałem, że odkryto sposób na przyciągnięcie widowni składającą się nie tylko z wiekowych dam i brzuchatych gentlemanów. Choreografia baletu oparta jest o technikę modern (od czasu "You Can Dance", współczesne nazwy technik tańca stały się mniej obce, chociaż nie do końca jeszcze znane) z zaskakującymi pomysłami mamy kontakt od pierwszego podniesienia kurtyny. "Taniec helikopterów", to przyznam intrygujący i wprowadzający w spektakl pomysł.
Nie będę nikogo tutaj dręczył, opowiadaniem o całym przedstawieniu, ponieważ jeżeli ktoś chce przeżyć chwile wzruszeń, oprawione w subtelną (kiedy trzeba liryczną, kiedy trzeba dramatyczną) muzykę, to musi zobaczyć spektakl na własne oczy i usłyszeć na własne uszy. Ten kto tego nie zrobi naprawdę nie wie co traci.
Powiem tylko, że akcja dramatu na deskach opery odbywa się w Bagdadzie. Julia (w tej roli widziałem Beatę Gizę) pochodzi z tradycyjnej arabskiej rodziny, a Romeo (u mnie Marek Szczygieł) jest żołnierzem, który przybył z misją stabilizacyjną (cokolwiek to oznacza) do Iraku.
Mnie ujęła jedna scena. Koniec pierwszego aktu. Lament Julii. (fragment zaraz po śmierci Tybalta i Merkucja). Wszystkie ruch, gesty nawet opadanie kurtyny w slow motion. Widz czuje, że Julia naprawdę cierpi. I nie trzeba żadnego napisu, który by o tym informował (ta złośliwa informacja jest dla tych co twierdzą, że tylko słowo pisane potrafi cokolwiek opowiedzieć). Brawa nie milkły pod koniec pierwszego aktu i na zakończenie przedstawienia. Dla mnie cały zespół Teatru Tańca Opery Bałtyckiej, Pani Izadora Weiss kontestująca klasyczny balet, specjaliści od animacji i komputerowych efektów specjalnych zasługują na ogromne uznanie i opuchnięte dłonie od oklasków.
Mógłbym pisać i pisać, dlatego jeszcze tylko słów kilka o muzyce.:)
Mnie do tej pory balet "Romeo i Julia" kojarzył się z muzyką Sergiusza Prokofiewa. Tym razem na potrzeby omawianej inscenizacji do "pracy" zaprzęgnięto, m.in. kompozycje Philipa Glassa, Lisa Gerrard czy Ludwiga van Beethovena. Nie zabrakło wspominanego S.Prokofiewa z jego chyba najbardziej znanym "kawałkiem muzycznym" z baletu (ten sam kawałek z reklamy kawy). W związku z tym proponuję porównać styl i estetykę, tego właśnie fragmentu w dwóch opracowaniach. Z góry przepraszam za jakość obrazu i dźwięku zaczerpniętego z opracowania Opery Bałtyckiej ale tylko taki udało mi się wyszukać.
A teraz klasyczne ujęcie tej samej sceny. Ale za to w pełniejszej wersji.
Balet Opery Narodowej w Paryżu. Taniec Rycerzy.
Nie byłbym sobą, gdyby nie było postscriptum.
ps.1 zdarzyło się tak, że na przedstawienie kupiłem bilet przez internet. Jest tyle sposobów zakupu biletu przez internet, że powoli zaczynam się w tym gubić. Tym razem bilet był do odbioru w kasie przed spektaklem. Podchodzę do Pani w kasie, która odesłała mnie do Pana obok (już się bałem, że powtórzy się historia jaką Ewenement miał na dworcu PKP w Katowicach). Mówię, że chcę odebrać bilet, a Pan zapytawszy mnie o nazwisko, stwierdził, że nie ma takowego. Na co ja skonfundowany, że to chyba niemożliwe, ponieważ przelew środków dotyczący zakupu został dokonany jakiś czas temu (chyba z miesiąc), a ja otrzymałem potwierdzenie miejsca, które zajmuję na sali. Pan patrzy na mnie, na swoją kartkę i nagle go olśniło, że ma jeszcze jedną kartkę.
Okazało się, że moje nazwisko było zapisane na drugiej stronie. Po prostu drukarka postanowiła podzielić moją informację o nabyciu biletu na dwie części. (złośliwość rzeczy martwych).
Ale zostałem grzecznie przeproszony za zamieszanie, bilet mi wydano i mogłem po zakupieniu programu skupić się tylko na przedstawieniu. Na szczęście, to nie PKP :)
ps.2 Izadora Weiss jest stażystką Jiri'ego Kyliana. Co widać w jej choreografii - wspominam o tym tylko dlatego, że mam zamiar za niedługo wspomnieć coś o samym J.Kylianie i jego podejściu do tańca. A samą choreograf najlepiej opisuje zdanie zamieszczone na portalu wiadomości24.pl "Izadora Weiss wywróciła do góry nogami nudną i nie zmieniającą się od lat scenę baletową Opery Bałtyckiej".
ps.3 dla osób, które chcą posłuchać, co o przedstawieniu mówi choreografka proponuję skorzystać z tego linku "Romeo i Julia" wg I.Weiss.
Niedzielny październikowy wieczór. Zimno. Nie ma gdzie postawić samochodu. Zmiany ruchu drogowego na toruńskiej Starówce, zawsze wymagają dużej uwagi. Nie wiadomo, można tutaj parkować, czy już nie. Wczoraj jeszcze można było. Ehhh lepiej przeparkuję. Zagrożenie mandatem (min.100 zł) i jednym punktem karnym, wzmaga czujność. Oczyma wyobraźni widzę jak zakładają mi blokadę na koło.
W tych okolicznościach przyrody podążałem na przedstawienie hiszpańskiego Teatru Corsario "Klątwa Poego", który odbywał się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek SPOTKANIA. Utrzymana w grobowo groteskowym nastroju sztuka powstała pod wpływem twórczości Edgara Allana Poe. Pomimo, że wielkim miłośnikiem demonów, strzyg i wampirów obecnie nie jestem, to kilkadziesiąt zmarszczek temu nowele z derszczykiem wspomnianego amerykańskiego pisarza, czytałem z wielkimi emocjami.
Miło było oglądać i przypominać sobie poszczególnych krwawych bohaterów z literatury. "Klątwa Poego", to zbiór kilku opowiadań z dreszczykiem splecionych dramatycznymi przeżyciami Edgara. W sztuce było wszystko. Miłość, zbrodnia, kara, szaleństwo, groza i dowcip. Ale przede wszystkim były doskonała animacja i udźwiękowienie. Doprawdy, Teatr Corsario pokazał wysoka klasę animacji. Widz nie miał możliwości dostrzec ubranych na czarno aktorów/animatorów, którzy z wielką sprawnością poruszali lalkami nadając im ludzkie cechy. Do tego muzyka pełna niepokoju i doskonałe efekty dźwiękowe. Było na co popatrzeć.
I tylko jedno mi nie daje spokoju. O ile sobie przypominam, to opowiadania E.A.Poe miały morał, dydaktyczna puentę, cel. Czasami oczywiste, czasami zaskakujące, ale z pewnością bardzo czytelne. W przedstawieniu mi tego zabrakło. Można postawić pytanie "Ale o co chodzi?". Być może hiszpański odbiorca w lot łapie wszelkie przesłania. Ja niestety !!! z "Hiszpańczyka" nic nie mam, dlatego głównie zachwycałem się nad realizacją niż treścią przedstawienia.
Hmmm... Ja tutaj gadu gadu, a chciałem również przy okazji, od niechcenia i mimochodem nawiązać do muzyki. Egdar Allan Poe inspirował, inspiruje i zapewne inspirować będzie. Hiszpańscy twórcy teatralni nie są jedynymi, którzy ulegli twórczości tego pisarza. Nie mniejszy wpływ autor wywarł na Sergiusza Rachmaninowa i to na długo przed emigracją tego pianisty kompozytora do Stanów Zjednoczonych.Poemat "Dzwony" E.A.Poe był natchnieniem do skomponowania przez S.Rachmaninowa Symfonii Chóralnej "Dzwony" op. 35. Każda część symfonii poświęcona jest innemu rodzajowi dzwonu, które muzycznie ilustrują los ludzki.
Ponieważ cały poemat trochę miejsca zajmuje dlatego zacytuję jego fragment w przekładzie Antoniego Lange
***
Hej, na trwogę dzwonią dzwony,
Spiżowe dzwony!
Jakiż dziki świat alarmu wróży nam ich jęk wzburzony,
Śród groźnego nocy cienia,
Jakże wyją z przerażenia!
Od tej grozy słów im brak,
One mogą tylko tak
Wyć, jak wicher rozstrojony
W swojem gromkiem przyzywaniu na ten krwawy blask pożaru,
I w szalonym rozhukaniu na ten głuchy szał pożaru,
Który w dymie, który w skrach,
Pośród gwaru i rozgnaru,
Jakby żądze swe ponure,
Chciał w niebiosa słać i w chmurę
I w piekielnych swoich snach,
Jakby dziś lub nigdy już
Chciał rakieta krwawych róż
Na miesięcznych zasiąść mgłach!
Ach, te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony,
Śpiewa hymn rozpaczy!
Jakże wyją, a skowyczą,
Jakże syczą, huczą, ryczą,
By grom armat i kartaczy!
Jaka dzika groza płonie
W rozhukanem, rozdyszanem, powietrznianem łonie!
Ale ucho czuje już
Z tego jęku,
Z tego szczęku,
Że ucicha klęska już.
Ale ucho słyszy już,
Z tego blasku,
Z tego wrzasku
Że omdlewa klęska już.
Bo zemdlone, uciszone, rozgniewane dzwonią, dzwony.
Dzwony, dzwony, dzwony, dzwony.
Dzwony,
Te huczące, te wyjące, te spiżowe dzwony!
***
Tyle o spiżowych dzwonach pisał Edgar Allan Poe a Sergiej Rachmaninow słyszał je tak :)
Symfonia chóralna "Dzwony" op. 35 Presto
ps 1. S.Rachmaninow uważał tę Symfonię za swoje największe dzieło, chociaż ja uważam (a się na tym nie znam), że na to miano zasługuje II symfonia e-moll op. 27.
ps. 2. W przedstawieniu występował pewien upiorny kot. Hmmm Czy to oznacza, ze kotom nie można ufać???
W znielubianym (tylko z przyczyn technicznych) przeze mnie toruńskim Dworze Artusa odbył się koncert Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Piotra Sułkowskiego. Tym razem mogłem posłuchać poza utworami Fryderyka Chopina (bo wiadomo Rok Chopinowski) również III Symfonii Es-dur op.55 Ludwiga van Beethovena. Kiedyś z powodu tego "van" kompozytor miał problemy, gdyż musiał tłumaczyć się, że nie pochodzi z arystokracji i jego "van" to nie to samo co "von". Ale to stare czasy, a i sam twórca do kłótliwych należał, dlatego kilka sądowych potyczek, to zapewne niewiele jak na jego charakter.
III Symfonia później nazwana "Eroica" w trakcie swojej premiery wzbudziła mieszane uczucia. Pierwotnie miała być zadedykowana Napoleonowi, ale jak się Beethoven dowiedział, że przywódca Francji mianował siebie cesarzem, to szlag go trafił i podarł dedykacje (w innej wersji zamazał). Jakby nie było, obraz oświeconego przywódcy, przeciwnika dworskich układów został bezpowrotnie w oczach artysty zniszczony. Dlatego zapis na partyturze brzmi tak "Sinfonia eroica, composta per festeggiare il sovvenire d'un grand'Uomo" ("Symfonia bohaterska, napisana ku uczczeniu pamięci wielkiego Człowieka"). W programie TOS mogliśmy przeczytać, że "symfonia stanowi apoteozę ludzkiego bohaterstwa. Jest to dramat w czterech odsłonach, który z uwagi na swoje rozmiary i wzgląd na wiele niespodzianek formalnych musiał bulwersować ówczesnych odbiorców". Dobrze, że jestem współczesnym odbiorcą, gdyż Eroicą zbulwersowany nie zostałem, a orkiestra oraz prowadzący dostali ode mnie i publiczności gromkie brawa.
Czas na marudzenie. W trakcie koncertu ewidentnie denerwowały mnie poza koncertowe dźwięki skrzypiących butów gościa siedzącego przede mną. Tak rzewne dźwięki wydawały, jakby chciały wyjęczeć, jaki ciężki los je spotkał. No i jeszcze jeden niuans. Szumiący głośnik. Ponieważ jeden z członków orkiestry, pierwszy oboista Krzysztof Affeldt odchodzi z TOS, zespół wraz z dyrekcją złożyli mu publicznie życzenia. No pech chciał, że konieczne do tego nagłośnienie, nie zostało później wyłączone (co zwykle jest robione) i w trakcie wykonywania symfonii ssssssssssyczało. Pomimo tych wszystkich niedogodności, których jak na to miejsce i tak "zaoferowano" niewiele, warto było posłuchać tego utworu. Ostatni fragment był nawet bisowany, (gdzie bis dla orkiestry zawsze stanowi pewną trudność). Po prostu się podobało.
Aby nie było za sucho proponuje posłuchać Scherza Allegro vivace III Symfonii w wykonaniu Gewandhausorchester pod batutą Kurta Masur.
Dla tych fanów muzyki kompozytora dodam, że w przyszłym roku odbędzie się już XV Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, w trakcie którego będzie również można posłuchać III Symfonii:)
Ponieważ rozpocząłem od końca, to kilka słów dotyczącej pierwszej części koncertu, w trakcie którego mieliśmy okazję posłuchać Ronda a'la Krakowiak F-dur oraz Andante Spianato i Wielki Polonez Es-dur Fryderyka Chopina. Pianistą, którego mogliśmy posłuchać był Adam Wodnicki. Aplauz publiczności nie pozwolił tak szybko się oddalić pianiście. Na bis wszyscy wysłuchali poza dodatkowym utworem F.Chopina również Krakowiaka Fantazję Ignacego Jana Paderewskiego. Wybór nie jest przypadkowy, gdyż artysta chyba czuje się w repertuarze Paderewskiego bardzo dobrze zważywszy, że jest redaktorem wykonawczym pierwszego wydania "Dzieł wszystkich" Paderewskiego wydanego przez Musica Iagellonica w Krakowie.
Dlatego, że mieliśmy okazję posłuchać krakowiaka i że w cieni roku chopinowskiego świętujemy również 150 rocznicę urodzin I.J.Paderewskiego proponuje posłuchać wykonanego na bis Krakowiaka Fantazję op.14 nr 6 w wykonaniu wymienionego pianisty.
Kiedy przedarłem się na drugi brzeg Wisły (co było brawurowym wyczynem, ponieważ korki okazały się w ten piątek wyjątkowo długie i uciążliwe), słuchacze w najlepsze zajmowali swoje miejsca. Obok mnie usiadła Pani, która zakupiwszy bilet z wszelkim prawem do krzesła na którym spoczęła, prowadziła ożywioną dyskusje z Panią z sąsiedniego siedziska. Pewna konsternacja zapanowała, gdy okazało się, że do tego samego miejsca co ona, nabyła prawo również inna (lekko spóźniona) kobieta. I co teraz. Sympatyczny młody Pan z obsługi miał duży problem. Tłumacząc się, że kasjerka sprzedała (w elektronicznym systemie sprzedaży byłoby to nie do pomyślenia) dwa bilety z tym samym numerem miejsca, zaproponował następujące rozwiązanie. Ta Pani której bilet ma wcześniejszą datę zakupu zostaje, natomiast Pani, która nie miała tyle szczęścia będzie musiała się przesiąść do IX rzędu, które jest równie dobre co IV :). Będzie Pani zadowolona :))))))
W tej rozgrywce wygrała Pani spóźniona :)
Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda data stempla pocztowego.:))))