czwartek, 30 września 2010

Cafe mała

Cafe mała
Pijąc małą kawę w sandomierskiej "Cafe mała", gdzie w małym pomieszczeniu stoją małe stoliki, a w małej toalecie jest jeszcze mniejsza umywalka, studiowałem duży plakat XX Festiwalu "Muzyka w Sandomierzu".
Nie spodziewałem się, że utonę w morzu propozycji muzycznych. Generalnie niczego się nie spodziewałem.
I pewnie przeszedłbym nad repertuarem do porządku dziennego (czyli włóczenia się po muzeach i kościołach tego Królewskiego Miasta), gdyby nie pewien szczegół.
A mianowicie Festiwal rozpoczął się 14. sierpnia a kończy ... 22. października 2010. Z tym, że od 28 sierpnia do 22 października nie odbywają się, żadne inne prezentacje festiwalowe.

Przyznaję, że trochę się pogubiłem, bo niby jaki jest sens tworzenia festiwalu, który ma taką dużą dziurę w kalendarzu. Teoretycznie można by rozpocząć imprezę festiwalową 1 stycznia i zakończyć 31 grudnia, albo w ogóle iść w dekady, półwiecza i tysiąclecia.
Ja rozumiem, że nie każdy festiwal musi mieć formę konkursową. 
Ok. Formuła przeglądu pod wspólnym tematem może być również ciekawa. Ale aby rozciągać coś w nieskończoność???? To już duża przesada.
Niestety nie jest to dolegliwość tylko sandomierska, zdarzają się takie osobliwe przypadki i na innych festiwalach. Dziury czasowe może nie są tak duże ale się zdarzają.
Gdyby ktoś mi to zjawisko łaskawie wytłumaczył, to będę wdzięczny.

A teraz postscriptum:

ps. 1: we wspomnianej kawiarni podają bardzo dobre naleśniki :))))
ps. 2: w Bazylice Katedralnej Narodzenia Najświętszej Marii Panny nadal nie można obejrzeć pewnego (dosyć marengo) dzieła Karola de Prevota pokazującego mord rytualny. Dziwne, bo wszystkie inne krwawe sceny nadal "elegancko" zdobią ściany katedry.

ps. 3: imprezą rozpoczynającą XX Festiwal "Muzyka w Sandomierzu" był koncert Czas Wielkich Romantyków w trakcie którego prezentowano kompozycje m.in. Chopina, Liszta, Brahmsa, Kurpińskiego i ... Feliksa Janiewicza (mało znanego - ale już wiemy, że wielkim romantykiem był). Jednym z solistów był (podobno, gdyż osobiście w tym wydarzeniu nie uczestniczyłem) Konstanty Andrzej Kulka. A ten Konstanty posiada swoje słońce w Parku Zdrojowym w Busku Zdroju :)


Czas na odrobinę muzyki. Zbigniew Pilch - skrzypce, Zespół Instrumentów Dawnych W.O.K., "Musicae Antiquae Collegium Varsoviense", Kai Bumann - dyrygent. F.Janiewicz V Koncert skrzypcowy e-moll III Rondo. Allegretto



I gdzie to słońce?! Nie mogę całego życia spędzić w muzeach :)

środa, 29 września 2010

Klasyka w rytmie folk

Urlop, nie urlop, a pisać trzeba tzn. można.
A mnie dwa razy powtarzać nie nada :)

Podarowałem sobie koncert "Cudowny świat operetki" w Sali Wielkiej Sanatorium "Marconi" i wyruszyłem na poszukiwanie wrażeń w okolicach Buska Zdroju (no może trochę dalszych okolicach).

Przeprawa do Zalipia
 Informacje o tej oryginalnej miejscowości znalazłem w jednym z przewodników. Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Wiem, że to blog dotyczący muzyki klasycznej i jej obrzeży, ale ... pomny tego, iż od czasu do czasu wpada tutaj Ewenement, który lubuje się we wszelkiego rodzaju wzorkach, deseniach, fakturach itd., to postanowiłem podzielić się jedną z moich urlopowych obserwacji. 
(A i klasyki też się z tej okazji trochę znajdzie.)

Wieś ZALIPIE. Niezwykła.
Pomimo, że musiałem się do niej przedostać przez Wisłę promem, kilka razy gubiłem drogę i prawie non stop padał deszcz obraz pomalowanych domów wynagrodził wszystko.
Przeprawa do Zalipia
Byłem zaskoczony, że mieszkańcom chce się kultywować tradycję nanoszenia barwnych wzorów na ściany w swoich obejściach oraz wewnątrz domów.
Według Władysława Hickla są 4 rodzaje zalipiańskich motywów roślinnych:
  • wychodzący z wazonu lub koszyka obwiedziony girlandą bukiet
  • ornamenty roślinne ujęte w siedem grup ze środkiem wypełnionym rózgami
  • kompozycja kwiatowa w kole z bukietem pośrodku

  • motyw roślinny malowany w linii prostej
Mnie najbardziej zainteresowała informacja, że malowaniem chat zajmowały się głównie dziewczęta i młode mężatki.

Tak sobie myślę, że Ewenement dziewczęciem już nie jest, ale za to świeżo "skrojoną" mężatką. Oczyma wyobraźni widzę, jak z paletą biega po klatce schodowej bloku, w którym mieszka i zalipiańskie malunki uskutecznia.  Byłbym pierwszym z miłośników folkloru, który podziwia kwiatowe dzieło.

Kilka kwiatków podrzucam, abyś miała od czego zacząć :)))))


A wieś malownicza. I to dosłownie MALOWNICZA. Studnie, budy dla psów, ule, nowe domy z cegły i stare zbudowania drewniane. Nie jest ważne - poczta, sklep, remiza ochotniczej straży pożarnej czy stodoła. Wszystko tonie w kwiatowych wzorach. Można się pozytywnie zadziwić :)))) Zwłaszcza, że malowidła są bardzo nietrwałe, gdyż deszcz i słońce bardzo szybko je niszczą. Wymagają stałego uzupełniania i odnawiania. W związku z tym wszystkim mieszkańcom Zalipia i sąsiednich wiosek należą się słowa uznania. (powyżej, moim zdaniem, najładniejsza chata w Zalipiu)


Aby zupełnie nie wypaść z tematyki blogu proponuję posłuchać utworów Łukasza Kuropaczewskiego, które doskonale korespondują z treścią tego postu.

Z płyty "Polish Music" utwory Witolda Lutosławskiego w aranżacji Jose de Aspiazu.
O Łukaszu już kiedyś wspominałem, dlatego za wiele nowego nie powiem. Gość po prostu wymiata gitarą :) Na folkową nutę :)
Łukasz Kuropaczewski "Ach, mój Jasieńko"



Łukasz Kuropaczewski "Gaik"



Z nadzieją, że słońce jeszcze pokaże swoje ciepłe oblicze pozdrawiam wszystkich :)

niedziela, 26 września 2010

Panie, Panowie - Symfonia "Polonia" !

To był fantastyczny piątkowy  koncert w Filharmonii Pomorskiej.
Pomimo, że Symfonia h-moll "Polonia" op 24 Ignacego Jana Paderewskiego nie należy do tych najłatwiejszych w słuchaniu, to nawet "niedzielni" wielbiciele muzyki klasycznej mogli być zadowoleni.
A warto było pojawić się w filharmonii chociażby ze względu na dyrygenta.

Hmmmm zaczęło się niewinni i z humorem. Słuchacze, w niektórych przypadkach melomani, zajmowali swoje miejsca na sali. Ktoś brzdąka (całkiem składnie) na fortepianie. Jakieś dwie damy ponownie pomyliły miejsca (o co nietrudno, ponieważ sala w Filharmonii Pomorskiej podzielona jest na stronę prawą i lewą co pozorom wbrew ma znaczenie). W skrajnych przypadkach może nas zaskoczyć osoba, która w najlepsze siedzi sobie na naszym miejscy w jej mniemaniu zgodnie z prawem nabycia biletu.
A ktoś dalej gra na tym fortepianie.
Wyglądało, jakby grał do tzw. kotleta z zamiarem umilenia czasu osobom wchodzącym na salę (nikt jeszcze tego pomysłu nie wykorzystał, a szkoda, bo to byłby ciekawy eksperyment).
Po pewnym czasie publika zamarła, cisza na sali i oklaski. Okazało się, że do fortepianu dobrał się sam (nie jest to imię) maestro Jerzy Maksymiuk.
Po prostu chłop postanowił pograć sobie przed koncertem. :)))))

Jerzy Maksymiuk
Generalnie, to jest tak. Wchodzi orkiestra, zajmują miejsca, stroją instrumenty, wchodzi dyrygent lub inny prowadzący, zapowiada utwór i już tylko muzyka.
Tym razem J.Maksymiuk wszedł i powiedział, że powie. Że powie kilka słów bo jeszcze o 4 nad ranem nad tą symfonią pracował i napisał tytułem wstępu 10 stronicowy esej, którego nie przeczyta ponieważ żona by mu tego nie darowała. W zamian za to przedstawił słuchaczom strukturę utworu. Sumiennie ostrzegł, że cześć I trwa 30 minut, część II 20 minut, a część III również 30 minut.
(rozumiem, że był to sygnał dla mniej wytrzymałych, iż mają jeszcze szansę opuścić salę :)
Co więcej. Zademonstrował, w których miejscach kończą się poszczególne części, jakie instrumenty wykorzystał i jakich motywów muzycznych możemy się spodziewać w tym utworze.
Proszę mi uwierzyć, że to był bardzo sympatyczny dla słuchaczy - o symfonii, kompozytorze i instrumentach -  wykład wygłoszony trochę w chaotycznym stylu maksymiukowskim. Maksymiuk na żywca jest tak samo ekscentryczny jak go malują w telewizji.
Sama symfonia nie okazała się aż tak skomplikowana.
Te 1,5 godziny przemknęły bardzo szybko. Zanim się człowiek spostrzegł zabrzmiały ostatnie akordy.
Brawurowo poprowadzona orkiestra i maestro zasłużyli na długą owację na stojąco.
Dyrygent nie dał się długo prosić i wygłosił jeszcze kilka słów do ludu :) I tak:
  1. poprosił, abyśmy popularyzowali symfonie, ponieważ wśród miłośników muzyki jest bardzo mało znana, a to nasza jedyna symfonia romantyczna jaka posiadają Polacy;
  2. powiedział, że pianiści odchodzą, dyrygenci odchodzą a kompozycja pozostaje;
  3. zapytał, czy może na bis zagrać wraz z orkiestrą marsz z symfonii.
Po tym wszystkim koncertowa gawiedź wychodziła z budynku filharmonii w pełni usatysfakcjonowana.
Jak mało popularną jest symfonia okazało się, gdy próbowałem zakupić płytę z nagraniem tego utworu. Praktycznie nie do dostania. Dlatego wielkie brawa dla Filharmonii za jej wystawienie.
Ja proponuje posłuchać pierwszej części - pierwszej części.

Orkiestra Opery i Filharmonii Podlaskiej. Dyryguje Bogdan Olędzki



Ponieważ dyrygent poprosił aby popularyzować, to ja wszystkich czytelników blogu również namawiam do jej wysłuchania.
Życzę miłego odbioru.
Teraz już fan Maksymiuka :)

ps. Muszę jeszcze coś dodać.
Bardzo podobał mi się sposób przedstawienia przez dyrygenta orkiestry.
Jak robi to Maksymiuk, to każdy może poczuć się ważny.
Nawet Pani, która w całej symfonii miała minutowy fragment na organach (resztę przesiedziała na krześle) miała swoją chwilę uznania.
Super. Niespotykane u innych dyrygentów.

środa, 22 września 2010

Śmiertelna partytura Vivaldiego

Concerto for strings and organ in D major RV 124 - Allegro


  Antonio Vivaldi zanim przeniósł się w zaświaty przesłał Tomasso Belliniemu list.
  Mniej więcej tak zaczyna się sensacyjna historia, w którą zamieszani są przedstawiciele kościoła, nauki, loży masońskiej Fraternitas Charitatis oraz (jak to zwykle bywa) niczego nieświadomi przedstawiciele ludu. On ledwo wiążący koniec z końcem hiszpański skrzypek. Ona przeurocza studentka języków romańskich na wydziale filologii Uniwersytetu Weneckiego.

   Akcja książki "Tajemnica Vivaldiego" Pedro Mendozy dzieje się w Wenecji (o ile sobie dobrze przypominam, klimatycznym i lekko cuchnącym mieście) i tylko w retrospekcji przenosi się do Wiednia, gdzie mistrz Vivaldi oddał dusze Panu.
 Pewnie nie odkryje przed nikim zbyt wiele, jeśli powiem, że wszystkie zainteresowane strony chcą zdobyć list, którego zaszyfrowana treść może doprowadzić do światowego kryzysu.
 Książka jest ciekawa (kilku rzeczy bym się czepił, ale na urlopie jestem bardziej łaskawy:), napisana ładnym barwnym językiem (o niebo lepiej niż "Kod Leonarda da Vinci") i co ważniejsze przykuwa uwagę czytelnika. Może tylko kryptolodzy uśmieją się na sam widok sposobu utajnienia informacji przez kompozytora, ale nie bądźmy aż tak drobiazgowi.
Po prostu wystarczy w wolnej chwili usiąść i poczytać zwłaszcza, że w książce są zawarte ciekawostki z życia wenecjan oraz miasta jako takiego. Przy okazji dorzucono kilka słów na temat Vivaldiego oraz osób z jego otoczenia.
A może niektórzy skuszą się na prezent w postaci płyty CD dołączonej do książki (czego to nie robi się dla krzewienia kultury muzycznej:). Dlatego bawmy się treścią i dźwiękiem.

Concerto for strings and organ in D major RV 124 -Largo

  
Płyta sama w sobie stanowi tajemnicę. Zaskoczyło mnie to, że nie umieszczono na niej, chyba najbardziej popularnego koncertu skrzypcowego "Czterech pór roku", tylko mniej znane kompozycje rudego księdza. Ponadto nigdzie, ale to dosłownie nigdzie nie jest napisane, kto wykonuje te utwory. Pomyślałem sobie, że informacje znajdę na jakimś pliku umieszczonym na płycie. Ale gdzie tam :) Tylko naga muzyka. Widocznie jak tajemnica, to tajemnica do końca. Nawet autor książki jest tajemnicą :)
Jeżeli ktoś wpadnie na pomysł rozwiązania tej zagadki, to ja się z chęcią z nim zapoznam.
Umieszczone kompozycje naprawdę są sympatyczne i każdemu mogą przypaść do gustu.

   Nie zadam pytania kto zabił? Ale specjalnie dla Ewenementa przekażę informację, że i tym razem Wieloryb Przesada został wykluczony z kręgu podejrzanych :)

  Acha. Jak ktoś posłuży się przy was muzą, w której zawarty jest TRYTON, to biada wam. Będą kłopoty ojjj będą :)))))))

Życzę miłego czytania i słuchania :)

Concerto for strings and organ in D major RV 124 - Allegro

wtorek, 21 września 2010

Św. Franciszek i operowe ptaszki

Post Szlomy o Św. Franciszku z Asyżu poniekąd wywołał mnie do tablicy.
No, powiedzmy, że sam się zgłosiłem chcąc zabłysnąć swoją erudycją, zdobyć pozytywną ocenę i mieć do końca semestru spokój.:)
Z drugiej strony Szlomo wzburzył  kurz czasu odkrywając pokłady wspomnień.
Ileż to człowiek naoglądał się Św.Franciszków w rożnych klasztorach franciszkańskich w czasach rekolekcyjnych peregrynacji. Przy okazji poznał sympatycznych kolegów, bo koleżanek jakoś było  w tym towarzystwie mniej. Chociaż, to one dominowały we FRA (Franciszkański Ruch Apostolski). Cóż począć, taka parafia. A tauka nadal leży gdzieś w szufladzie.
Tyle tytułem wspomnień.
Ten blog posiada odrobinę inny profil, dlatego przyszło mi do głowy, aby powiedzieć kilka słów o dość nietypowej operze "Święty Franciszek z Asyżu" Oliviera Messiaen'a. De facto składa się ona bardziej z 8 obrazów z życia Świętego, niż z jednej zwartej fabuły.
Sama postać kompozytora jest intrygująca. W wielkim skrócie biograficznym O. Messiaen, to bardzo wierzący katolik (nie fanatyk, fani awantury o krzyż na Karkowskim Przedmieściu byliby niepocieszeni), który przeżył stalag w Zgorzelcu oraz wielki miłośnik ptaków.
Jego umiłowanie przyrody sprawiło, że kiedy dyrektor Opery Paryskiej Rolf Liebermann zaproponował kompozytorowi napisanie opery, to wybór autora padł na Św.Franciszka.
I to jedyna opera tego kompozytora. Pracował nad nią 8 lat.  120 osobowa orkiestra, 150 osobowy chór, 2000 stron partytury i 4 godziny zagospodarowanego czasu :) Zamiast opery wyszło raczej misterium, ale zamawiający się nie gniewał, ponieważ dawno już przestał być dyrektorem.
Opera odniosła sukces, a Messiaen w jednym z wywiadów mówił tak: "To być może moje najbogatsze dzieło, synteza moich muzycznych odkryć i, co ważniejsze, próba wyrażenia mojej katolickiej wiary".
W operze znalazły się zinterpretowane muzycznie przez twórcę ptasie śpiewy.
A brzmią one tak: "Le Traquet rieur" w wykonaniu Yvonne Lorid.



Może to i trochę trudna muza, ale jak się jej posłucha kilka razy, to naprawdę odkrywa piękno ptasich treli. Ale nie tylko O.Messiaen'a zauroczył swoja postawą ten "Boży biedaczyna". Liszt nomen omen Franciszek, też poświęcił mu kilka nut (ale i innym świętym nie szczędził swojego talentu), ale księdzu to przecież łatwiej. F.Liszt "Św.Franciszek z Asyżu. Kazanie do ptaków", za pianinem Georgy Cziffra. Trochę, lżejszy kawałek :)



I na koniec dodam, że ja chyba też widziałem ten film. Czy to nie w nim Święty Franciszek  publicznie obnaża się przed kościołem :))))) 
Poza tą świętą pornografią :) F.Zeffirelli poczynił kilka miłych dla oka i ucha adaptacji oper :)

poniedziałek, 20 września 2010

Gniewkowskie spotkanie z muzyką

Aby zainaugurować moje urlopowanie postanowiłem udać się na koncert.
W ramach Europejskich Dni Dziedzictwa Filharmonia Pomorska zaprosiła miłośników (i nie tylko) muzyki klezmerskiej  do synagogi w ... Gniewkowie.
No, no. Przyznam, że trochę zaskoczon zostałem, ponieważ nie wiedziałem, że w Gniewkowie jest jakaś synagoga. Pewnie dla Szlomy, rozmieszczenie synagog w Polsce nie ma tajemnic, ale gdzie mi do Szlomy :)

Po przyjeździe do wymienionego miasta dopadło mnie drugie zaskoczenie, gdy zobaczyłem w jakim ten budynek jest stanie. Ale pragnę wszystkich uspokoić, nie padało na głowę (pewnie dlatego, że w ogóle nie padało:).
Niby nie spodziewałem się, że spotkam chasydów, ale skoro to taki ciekawy pomnik kultury, niespotykany w okolicach Torunia, to i jego stan powinien być lepszy. Niestety synagoga najpierw została zamieniona na magazyn, a później przerobiona na "halę sportową" 
Hmmm no i ta hala sportowa pamięta lata 50-te ubiegłego wieku. Obraz trochę smutny, ale może dla smutnej żydowskiej nuty wystarczy. Chociaż, jak zostaliśmy poinformowani, klezmerzy nie grali tylko smutnych kawałków :)
"Di Galitzyaner Klezmorim" - trio galicyjskie doskonale wpisali się w te spartańskie warunki. Przy pomocy muzyki oraz oszczędnej w formie i treści scenografii zespół stworzył przytulny klimat.
Klarnecistka Mariola Śpiewak zyskała u słuchaczy największą sympatię. A w moich oczach podziw. Płuca to trzeba mieć, aby przez 1,5 godziny zabawiać ludzi muzyką. A Mariola nie jest aż taka rosła. Gdzie to powietrze się w niej mieściło do tej pory nie wiem :)
Przy okazji wszyscy zebrani dostali mini wykład na temat muzyki żydowskiej (nie do końca potrzebny), ale nie było dowcipu. Pani Mariola bardzo ładnie gra, ale z gawędą idzie jej trochę gorzej.

Jednak co do umiejętności muzycznych, to nie można mieć zastrzeżeń. Kontrabasista, akordeonista i klarnecistka dali z siebie wszystko. Dwa bisy na stojąco. 
(Albo ludzie byli tak mili, albo rzeczywiści im się podobało. Widziałem kątem oka, jak coniektórzy salwowali się ucieczką z hali :)
Proponuję posłuchać jednego (zakupiłem płytę z jakimiś hebrajskimi znaczkami, które stanowią dla mnie tajemnicę, ale zakładam, że coś oznaczają:) z utworów zespołu. "The Happy Nigun" w wykonaniu zespołu.



A teraz zagadka dla czytelników i słuchaczy blogu. W utworze "Chopin's freilach" zawarto 3 kompozycje Frycka. Jakie???:)
Ja rozpoznałem dwa.
Ale Pani Śpiewak uczciwie zapowiedziała, że tylko jeden z utworów jest wyraźnie zacytowany, a pozostałe trzeba wyłuskać.



Dla tych, którzy nie posiadają kolekcji utworów F.Chopina - proponuję wpaść na tę stronę.
Narodowy Instytut Fryderyka Chopina 
Na wyraźne życzenie powiem gdzie szukać tych ukrytych w klezmerskiej muzie kompozycji :)

sobota, 18 września 2010

Mieszanka a'la Don Kichot

Na początku pomyślałem sobie, że wyrzuciłem kasę w błoto. Turne po Polsce Sanktpetersburskiego Teatru Baletu Borisa Ejfmana, to podobno nietuzinkowe wydarzenie.  Ja zobaczyłem go w Operze NOVA w Bydgoszczy. Balet, który miał mnie zachwycić swoją wizją spektaklu "Don Kichot, czyli fantazja szaleńca" wymieszał mi uczucia jak betoniarka.

Niby tańczą, niby tworzą klimat, niby zmagają się z grawitacją, niby niby, a mnie czegoś brak. Zacząłem sie zastanwiać, czy całego mego zmieszania nie wywołuje sama interpretacja utworu.
Don Kichota każdy zna lub przynajmniej powinien o nim słyszeć. W formę muzyczna ubrał go Ludwig Aloisus Minkus natomiast choreografię stworzył słynny Marius Petipa (twórca choreografami m.in do "Jeziora Łabędziego"). Pierwotnie utwór jest 4 aktowy. Ale jego interpretacje naprawdę są rozmaite. Co scena baletowa, to inne uchwycenie tematu. Na przykład scena wrocławska umieściła akcję w cyrku, chociaż  w oryginale akcja dzieje się w Hiszpanii, gdzie Don Kichot zatopiony jest w studiowaniu książek w bibliotece. B.Ejfman postanowił zamknąć szaleństwo błędnego rycerza (w 2 aktach) w szpitalu dla obłąkanych.
I to jest OK. :)))

Romantyczny bohater, pełen ideałów, wykraczający poza normy społeczne jest zmuszony do poddania się szpitalnym regułom. Dyscypliną i musztrą próbują zdusić wyobraźnię pacjenta. Pięknie zostało to zobrazowane poprzez koło i piłkę, z którymi nasz bohater wykonuje cykl zdaje się bezsensownych i przykrych dla niego ćwiczeń. Pomimo, że Don Kichot jest nieszczęśliwy, ograniczony nakazami i zakazami stara się wyzwolić dopóki nie zgasła w nim ostatnia nonkonformistyczna iskra (często porywa za sobą pozostałych towarzyszy niedoli).
Niestety, przez dłuższy czas drażniła mnie pokraczność ruchu (wiem, że wymuszona przez konwencję) układu na scenie. (oczywiście drażniło mnie jeszcze kilka innych rzeczy, ale o tym później). Dla niewprawionego oka (czyli mojego) wyglądało to tak, jakby tancerze mieli problem z tańcem (czy oni potrafią tańczyć?:). No ileż można potykać się na scenie !!!! :)
Z perspektywy czasu (dałem sobie kilka dni na oswojenie z choreografią) stwierdzam, że propozycja petersburskiego baletu jest coraz bardziej interesująca. Właśnie ta dziwaczność ruchu nadaje smak całemu spektaklowi. Fakt.Bardziej cenię sobie bardzo klasyczne podejście do tańca, bez choreograficznych udziwnień ale wynika to chyba ze swego rodzaju przyzwyczajenia, niż wrażliwości (a raczej niewrażliwości) na sztukę. Innymi słowy chyba zostałem złapany na sidła Ejmana. Bo co za problem stworzyć spektakl, bardzo dobry technicznie, poprawny, klasyczny, o którym zapomni się zaraz po wyjściu z teatru. A sztuka (sadzę, że każda) przede wszystkim ma nas pobudzać, zmuszać do zastanowienia się, do analizy tego czego się było świadkiem. I mnie tak trzyma już od jakiegoś czasu.

Pytanie: czy komuś  bym polecił ten balet? Odpowiem: tak. Ale z zastrzeżeniem, że nie ma co liczyć na natychmiastowy efekt zadowolenia. Trzeba będzie trochę do niego dorosnąć. :))) - autor tego tekstu cały czas dorasta :)

Acha miałem jeszcze wspomnieć co mi przeszkadzało - w sumie same drobiazgi i wrodzone czepialstwo z moje strony :)
  • panie chichotki, które były tak rozbawione w trakcie całego spektaklu, że nie wiem czy nie pomyliły miejsca
  • oklaski, którymi obdarzano zespół prawie po każdej wykonanej partii solowej czy zespołowej (jeśli mogę prosić czytających bloga, aby tego nie robili - jak ci biedni ludzie mają zatrzymać muzykę??? - to nie koncert na rynku). Savoir vivre mówi, że się tego nie robi. Za to po zakończeniu przedstawienia można klaskać dowoli, aż ręce odpadną.
  • wypomnę, jeszcze brak orkiestry, ale przy przedstawieniach baletowych, jest to częsta praktyka - dlatego doceńcie te sceny, które oferują nie tylko obraz ale i dźwięk (nawet za wyższą cenę biletu) :)
Proponuję zobaczyć zapowiedź, tego przedstawienia. Jest jeszcze kilka miejsc, w których "Don Kichot" będzie wystawiany. Można się wybrać i samemu wypracować opinię. Nota bene przeczytałem kilka recenzji i w większości są one pozytywne dlatego zakładam, że nie mam racji :)))



ps. Boris Ejfman należy do grupy niepokornych twórców rosyjskiej sztuki. Przez lata uważany był za opozycjonistę i dysydenta. Bardziej doceniany za granicą niż we własnym kraju. 
"Dla mnie zawsze ważne było to, co wyraża ruch - zwykły taniec bez treści jest przejawem fizycznej, nie duchowej działalności człowieka. Choreografia to odrębny gatunek sztuki, zdolny zmaterializować emocjonalne życie duszy" mówi Ejfman. I te słowa chyba najtrafniej opisują klimat spektaklu. Życzę miłego odbioru.

wtorek, 14 września 2010

"Essential Killing" w Filharmonii Pomorskiej :)

    Prosto z 67.Międzynarodowego Festiwalu Filmów w Wenecji na 48. Bydgoski Festiwal Muzyczny.

    Nie jest to zapowiedź zmiany profilu muzycznych propozycji Filharmonii Pomorskiej, ale reakcja na koncert Janusza Wojtarowicza, Pawła Baranka i Marcina Gałażyna czyli zespołu Motion Trio. Jest w tym sporo przesady, ale w końcu Panowie wystąpili obok (bardzo, bardzo obok) takich aktorów jak Emmanuelle Seigner czy Vincento Gallo, to i trochę sławy na nich spłynęło. Zwłaszcza, że film okazał się sukcesem festiwalowym (bo o kasowym, to jeszcze trudno mówić)  Jerzego Skolimowskiego. Skoro film został tak bardzo nagrodzony, to pewnie mnie się nie spodoba. Założenie z góry niesprawiedliwe, ale nie będę ukrywał, że mój wypaczony gust, często stoi w opozycji do oficjalnie przyjętych zachwytów lub gromów nad dziełem. (najwyżej wszystko odszczekam) Film, o tym bardzo obecnie modnym wątku, obejrzę w stosownym czasie chociażby ze wzgledu na wymieniony zespół.
   Ponieważ w miniony poniedziałek miałem okazję posłuchać akordeonistów (tak, tak Panowie grają na wypasionych harmoszkach) na tzw. żywca, to... muszę przyznać że wszystkie dobre recenzje na ich temat nie były przesadzone.
Koncert był poruszający. Dosłownie.
Już dawno nie widziałem tak rozbawionej filharmonicznej publiczności. Muzyka zabrała słuchaczy w podróż dookoła świata. Antypody, Bliski Wschód, Ibiza,  góry i równiny w zasięgu ucha i wyobraźni przeplecione jazzowymi aranżacjami kompozycji Chopina.
Bawiły się babcie pachnące środkami przeciwmolowymi, dzieci umęczone wykrochmalonymi kołnierzykami, kobiety w wieczorowych kreacjach z Focus Parku, panowie w garniturach od niekoniecznie najlepszych krawców i ja. Jakieś niewyszukane to towarzystwo :))))
I tylko jeden starszy Pan, siedzący obok mnie, wyraźnie był zdegustowany. Co więcej. Przespał kawałek koncertu (co było nielada wyczynem, ponieważ utwór był prawdziwie dyskotekowy). Gdy się ocknął, to najpierw zapytał mnie czy będzie przerwa (musiałem go rozczarować) i czy mógłbym mu powiedzieć ile kosztował bilet. Gdybym osobiście nie zderzył sie z tym jegomościem, to myślałbym, że ktoś konfabuluje. Widocznie Pan postanowił tego wieczoru kontestować i nie czekając na bisy wyszedł.
Motion Trio "Chopin"
Reszta publiki zgotowała zespołowi owacje na stojąco. Tylko ograniczona przestrzeń i powaga miejsca nie pozwalał na dzikie pląsy. Po koncercie, kto sprawniejszy ten co sił w nogach pobiegł zakupić płytę. Biedne dziewczyny nie wiedziały, gdzie jest początek  a gdzie koniec kolejki. Tradycyjnie pojawił się problem z wydawaniem reszty. Ktoś rzucił hasło coby założyć komitet kolejkowy. Wyposażony w doświadczenia PRL-u cichcem przedostałem się na początek kolejki (niby zapytać o cenę) i nabyłem płytę Motion Trio "Chopin". Płyta zawiera koncertowe nagranie zarejestrowane w styczniu br. podczas Festiwalu La Folle Journee w Nantes. Moim zdaniem najciekawszym i jednocześnie najbardziej wzruszającym utworem z płyty jest Preludium e-moll op.28 nr 4. Kiedyś już proponowałem posłuchać tego utworu w wykonaniu Janusza Olejniczaka. Tym razem w aranżacji na jeden akordeon klawiszowy i dwa guzikowe.



Dla miłośników klezmerskich klimatów (chociaż sam utwór pochodzi z Macedonii) proponuję Ajde Jano z płyty Pictures from the street bohaterów niniejszego postu



Jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej o tym zespole, to może pomyszkować na stronie zespołu www.motiontrio.com

niedziela, 12 września 2010

Don Giovanni wg Saury



 (Wiener Philharmoniker. W.A.Mozart. Don Giovanni. Uwertura)

Fajny film wczoraj widziałem.
Wydaje mi się, że może spodobać się każdemu, kto:
  1. obejrzał wcześniej film Carlosa Saury "Tango" i nie znudziły go popisy tangeros przed kamerą,
  2. lubi chociaż trochę operę, a przydługie arie solo lub w duetach, nie wzbudzają w nim odruchu wymiotnego,
  3. akceptuje ubogie tło obrazu filmowego oraz bogactwo kostiumów - zdjęcia Vittorio Storaro (bo pooglądać widoczki, to może w górach)
Jeżeli wszystkie wymienione wyżej warunki czytelniku bloga spełniasz, to film C.Saury "Ja, Don Giovanni" jest dla ciebie. Jednak wszystkim zainteresowanym proponowałbym wcześniej zobaczyć operę W.A.Mozarta "Don Giovanni". Zdaję sobie sprawę, że to może byc spory wysiłek, ponieważ trwa ona ok. 3 godzin. Ale wierzcie mi, że warto. "Don Giovanni" jest tematem wokół której osnuta jest cała fabuła filmu. Losy głównych bohaterów poety/librecisty Lorenzo da Ponte, kompozytora W.A.Mozarta i Giacomo Casanov'y wplecione zostały w proces tworzenia tej dwuaktowej opery.
Wszystkie sceny w filmie zostały zilustrowane muzyką albo z samej opery, albo fragmentami utworów A.Vivaldiego, J.S.Bacha czy znienawidzonego przez mozartofilów A.Salierego.
L.Balducci w roli L.da Ponte
Akcja filmu dzieje się w Wenecji i cesarskim Wiedniu, który to dla mieszkańców miasta kanałów był siedliskiem rewolucyjnego podejścia do sztuki, a zwłaszcza do muzyki. W rozwój wypadków wpleceni zostali masoni, libertyni, kler, piękne damy (aczkolwiek w większości przypadku bardzo wyuzdane) i przystojni faceci (jak przystojni, tak rozwiąźli). Kogo nie mierzi upudrowana twarz, peruka, hipokryzja i intrygi, tego film w pełni usatysfakcjonuje. Na szczęście Saura zmarginalizował wątek dydaktyczno moralizatorski. Nie mówi o tym, że jak będziemy postępować etycznie, to czeka dla nas bliżej nie określona nagroda. Nie potępia hedonistycznego podejścia do życia, bo ten jest wystarczająco potępiony w samej operze.
Raczej jest to opowieść o tym, że pewnego razu ...
Dal tych, którzy nie zamierzają sięgnąć do opery (szkoda, bo zabawa z filmem znając już "Don Giovanniego" moim zdaniem jest o wiele lepsza) powiem tylko tyle, że:
  • Lorenzo da Ponte pisał libretta również dla Salieriego;
  • opera nie została napisana na zamówienie dworu cesarskiego, tylko dyrektora trupy Pasquala Bondiniego;
  • Mozart napisał operę dla małego niespełna 30 osobowego zespołu muzycznego;
  • prapremiera odbyła się nie we Wiedniu jak sugeruje film, lecz w Pradze;
  • Caterina Cavalieri (ci co zobaczą ten film będą wiedzieć o co chodzi) naprawdę była straszną zołzą i ingerowała w utwór jak mogła;
  • podobno w żadnej innej operze Mozarta osoby dramatu nie kryją tylu tajemnic.
Do Wiednia opera dotarła w 1788 roku już poprawiona przez kompozytora. Chociaż i tak nie obyło się bez uszczypliwości ze strony cesarza Józefa II Habsburga, że "to zbyt twardy kasek dla moich wiedeńczyków". Kompozytor bezceremonialnie miał odpowiedzieć, że w takim wypadku "trzeba im zostawić trochę czasu na przetrawienie".

Puenta filmu, puenta opery, puenta postu.

Gdzieś w barokowym burdelu
ps. O wyższości moralności nad rozwiązłością; miłości co zwycięża wszystko nad zwykłym seksem; wierności nad ... OK:) i tak wiemy, że to nie jest prawdą.

Proponuje zobaczyć fragment filmu ze sceną operową kuszenia Zerliny przez Don Giovanniego (duet: La ci darem la mano). Dla osób nieanglojęzycznych wytłumaczę, że Don Giovanni proponuje Zerlinie miłe spotkanie w swoim domu. Gdy ta się opiera, wabi ją propozycją małżeństwa. Zerlina prawie mężatka osiłka, zazdrośnika i raptusa Masetta, bardzo poważnie rozważa tę propozycję w końcu zostanie arystokratką a nie zwykłą dziewczyną z ludu. I ... 



... nic z tego nie wychodzi, bo we wszystko się wmieszała Donna Elvira.
Jak pech to pech :)

środa, 8 września 2010

Jak można stracić głowę dla Symfonii?

Nie ma to jak tajemnica warta miliony euro. Od kiedy wspólna waluta rozpoczęła triumfalny pochód przez Stary Kontynent, to zdetronizowany został dolar i funt. Nawet szejkowie arabscy przebąkują o tym, aby rozliczenia za ropę naftową dokonywać w EUR.

Ale do rzeczy.
Zabito Maestra Ronalda Thomasa, aby zdobyć oryginalną partyturę zaginionej (hmmm nie tyle zaginionej  co przechowanej w nietypowym miejscu) symfonii Ludwika van Beethovena, której wartość trudno oszacować nawet we wspominanych  wielu milionach eurosów.
Wszystko dzieje się na kartach książki "Dziesiąta symfonia" Josepha Gelinka (pseudonim skrywający autora). Lekturę zapowiada zdanie "Nigdy jeszcze nigdy żaden thriller nie brzmiał tak pięknie". Jest to gruba przesada. Taka przesada wieloryb. Jeżeli ktoś w słowie thriller odczytuje, wartką akcję, mrożące krew w żyłach klimaty i konwulsyjnie ścielącego się trupa, to tym razem może być rozczarowany. Ale co się dziwić, skoro główne śledztwo prowadzi muzykolog historyczny z uniwersytetu Karola IV w Madrycie.
I chyba w tym cały problem, że autor tak bardzo chciał połączyć muzykę z sensacją, że przesadził z informacjami dotyczącymi muzyki klasycznej. Nawet wątek obyczajowy nie pomógł akcji, a quasi erotyczne uwielbienie narzędzi tortur przez jednego z bohaterów jest groteskowe.
Z drugiej strony mamy pełen przegląd utworów muzycznych i biografii  kompozytorów (od baroku po współczesność) w bardzo zabawnej formie.
Czasami wyjaśnienia są przesadnie łopatologiczne, ale często bywają intrygujące i dowcipne.
Sęk w tym, że tłumaczenia dobijają (jak na thriller przystało :)  dynamikę tekstu. Jakby nie było książka sensacyjna powinna budzić dreszczyk emocji. Takie ambicje może i autor miał - ale nie wyszło.

I teraz skoro już wszystkich zniechęciłem do sięgnięcia po lekturę powiem coś gorsząco odmiennego. Jeżeli nie lubisz muzyki klasycznej, omijasz operę i filharmonię, fortepian jest dla ciebie zawalimeblem, to przeczytaj tę książkę. Muzyka to nie tylko zbiór dźwięków, ale również zapis informacji zupełnie nie związanej z nutkami umilającymi życie. Kryptografowie nie raz wykorzystali nuty do swoich niecnych lub cnych celów.

Corpus delicti
Dyrygent R.Thomas traci głowę (dosłownie) aby zrekonstruować pierwszą część X Symfonii Beethovena. Na głowie ma wytatuowany zmodyfikowany zapis nutowy głównego motywu z Koncertu Fortepianowego Es-dur nr 5.
Masoni, kościół, politycy, niewierny kochanek, a może wszystko jest nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności? Podejrzanych co niemiara. No i gdzie jest manuskrypt ????

O ile wszystkiego nie wygadałem, to może kogoś skuszę na zatopienie się w lekturze.:)



Dla spragnionych muzyki proponuję utwór z czaszki :) maestra.
Koncert Fortepianowy  Es-ur nr 5 "Cesarski" op 73. Allegro. W wykonaniu Wiedeńskich Filharmoników pod batutą Horsta Steina. Przy fortepianie Friedrich Gulda.





ps. Ciekawe, w którym momencie drogi czytelniki domyślisz się, kto zabił.