piątek, 28 stycznia 2011

Jeszcze raz o łabędziach :)

Skoro tak dobrze rozmawia się o łabędziach, to pozostańmy jeszcze chwilę w „łabędziej kulturze”.

A ile taki łabędź potrafi wprowadzić zamieszania, wiedzą wszyscy Torunianie, gdy kilka lat temu te białe ptaki sprowadziły do miasta ptasią grypę. Niestety cześć z tych wyniosłych fruwaczy spotkał smutny los, ale miasto zostało „uratowane”. Teraz już nikt na widok martwego ptaka nie ogłasza alarmu, ale swego czasu był to temat numer jeden wszystkich dzienników.

Ale ja w sumie nie o tym, tylko o „Jeziorze łabędzim” w reżyserii i choreografii Matthew Bournesa. Płytę z przedstawieniem baletowym kupiłem jakiś czas temu i tak już od dłuższego czasu zbierałem się do jej obejrzenia (dzieliła ona los jeszcze wielu innych płyt, które nie doczekały się u mnie „wystawienia”). Sama produkcja posiada też już swoje lata, ponieważ premiera odbyła się w 1995 roku a nagrania DVD dokonano w 1996. Nie jest istotny ten skromny upływ czasu skoro wykonana praca od autorów począwszy, poprzez tancerzy a na realizatorach skończywszy nadal budzi duże uznanie.

Dla wszystkich tych, którzy nie mieli okazji zetknąć się z dziełem M.Bournesa powiem, że balet „Jezioro Łabędzie” jest w jego opracowaniu luźną interpretacją dzieła Piotra Czajkowskiego. Na próżno szukać choreograficznych układów Mariusa Petipy, bo w tym „Jeziorze Łabędzim” króluje taniec współczesny - komiczny kiedy trzeba, dramatyczny wtedy kiedy należy. Śmiałym pomysłem było przekazanie kobiecych partii tanecznych panom. Ale do odważnych ...:) Panowie pokazali, że potrafią równie sprawnie oczarować tańcem, co płeć piękna. Taniec łabędzi, który w powszechnej świadomości funkcjonuje, jako bardzo sfeminizowany, w tym wypadku musi ulec całkowitemu przewartościowaniu. Trudno opowiedzieć się po którejś ze stron. Po prostu trzeba zaakceptować obie. Drogie Panie – w pracy zespołu Adventures In Moton Pictures, to panowie grają pierwsze skrzydła, chociaż i wy wyglądacie w nim pięknie i uwodzicielsko.



W balecie pokazana została historia samotnego arystokraty, który poszukuje szczęścia i wolności, a odnajduje tylko rozczarowanie. Prosta droga do obłędu.

Po zaprezentowanym przez M.Bournesa balecie i filmie D. Aronofskiego łabędź przestanie pełnić funkcję symbolu miłości, a stanie się symbolem szaleństwa. Chociaż z drugiej strony miłość, to też pewien rodzaj szaleństwa. Przedstawienie jest tak skonstruowane, że nawet jak ktoś nie zna fabuły baletu może z pełnym komfortem zasiąść przed ekranem (a pewnie jeszcze lepiej na widowni) i bardzo dobrze się bawić. Mnie kilka scen rozśmieszyło. Czyż pas de quatre - taniec małych łabędzi nie jest urocze :)



Mówiąc o „Jeziorze Łabędzim” w reżyser M.Bournesa nie mogę nie wspomnieć od Adamie Cooperze, który wcielił się w rolę Białego Łabędzia oraz młodego arystokraty, syna sekretarza prasowego królowej Von Rothbarta. W klasycznej wersji jego pierwowzorami są Odetta i Odylia. I tak jak w klasyce A.Cooper pokazuje dwie natury człowieka łagodną, niewinną i słodką oraz mroczną, grzeszną i ostrą. Której z nich damy się skusić skoro obie są pociągające???

I już na koniec. Dla wszystkich miłośników, fanów i wielbicieli Billego Elliota informacja (chociaż prawdziwi miłośnicy zapewne to wiedzą). Czy pamiętacie ostatnią scenę filmu, kiedy dorosły Billy ma wystąpić przed publicznością i dowiaduje się, że na widowni jest jego rodzina???

Dorosłego tancerza gra właśnie Adam Cooper, a scena baletowa nie jest przygotowana tylko na potrzeby filmu, ale jest fragmentem właśnie omawianego powyżej spektaklu baletowego. W nomenklaturze „gwiezdnowojennej” film „Billy Elliot”, to taki epizod pierwszy :)

Do Billego z pewnością jeszcze kiedyś powrócę, gdyż musical o tym samym tytule świeci tryumfy na Broadwayu i zgrania wszelkiego rodzaju nagrody. Ale o tym potem :)



wtorek, 25 stycznia 2011

Łabędź w obłędzie

Nie pisało się, nie pisało. A teraz się ma zaległości. Nie powiem, że każdy dzień od ostatniego postu był zderzeniem z różnego rodzaju klasyką (abstrahuję od klasyki lenistwa), ale najważniejsze, to przełamać się i rozpocząć nowe wpisy w nowym roku.

Dlatego rozpoczynam i dziękuję Darrenowi Aronofskiemu za pomoc w „przełamaniu”. Dzisiaj będzie o „Czarnym Łabędziu”, Natalie Portman i Clincie Mansellu (o Clincie tylko trochę).

Najchętniej zacząłbym od końca, czyli od tego jak film się zakończył. Zważywszy na swoje zdrowie i na to, że już tak szybko nie biegam, a kilka osób chciałoby mnie zabić za zdradzenie zakończenia, to powstrzymam się przed tym, chociaż jest mi trudno.

Muszę przyznać, że jest to jeden z nielicznych filmów, które widziałem w Cinema City, po którym szczęka mi opadła i tak już pozostała. Ten kto zna inne filmy D.Aronofskiego i przypadły mu do gustu nie będzie zawiedziony. Osobiście cieszę się, że Natalie Portman, rolą solistki baletowej zabiła w mojej świadomości senator/królową Amidalę (sympatyczną bohaterkę Gwiezdnych Wojen) i niech już tak pozostanie.

Generalnie film rozpoczął się wyjaśnianiem fabuły baletu „Jezioro Łabędzie” Piotra Czajkowskiego. Pomyślałem sobie, że jak tak dalej pójdzie, a ta łopatologia, która zabiera czas w filmie się nie skończy, to wszelkiego rodzaju nominacje do Złotych Globów, Oskarów czy innych światowych nagród są bardzo przesadzone. Na szczęście po tym wstępie twórcy filmu zaczęli nas wprowadzać nie tylko w świat baletu, ale uczynili z nas świadków wewnętrznej (szalonej i magicznej jednocześnie) przemiany głównej bohaterki. Dla mnie filmy D.Aronofskiego zawsze posiadają wątek mówiący o DOSKONAŁOŚCI, do której zmierza człowiek. W „Czarnym Łabędziu” został on szczególnie wyeksponowany i to dobrze wyeksponowany. Czapki z głów Panowie, bo wyszło bardzo przekonująco.

Nalaie Portman podobno tylko w 10% filmu korzystała z dublerki (profesjonalnej tancerki baletowej). I to widać. Zwłaszcza, w scenach filmu kiedy kamera obejmuje całą sylwetkę aktorki i… można dostrzec np. linię/ruch ramion podczas prób. No nie były to ruch primabaleriny. Ale jak już fabuła wciągnie człowieka bez reszty, to nawet można odnieść wrażenie, że N.Portman potrafi tańczyć. Nie dajmy się jednak zwieść. Nie wystarczy podskakiwać, aby oddać piękno tańca - zwłaszcza baletu klasycznego.

„To była jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie w życiu dokonałam. Balet jest równie wyczerpujący, jak dyscypliny sportowe.(… )Dobry tancerz to taki, po którym nie widać jak wiele trudu wkłada w taniec.” powiedziała Mila Kunis, która stworzyła kreację Lily w filmie.

Jeżeli kogoś zniechęciłem do obejrzenia tego filmu, to osobiście wymierzę sobie jaką karę. W związku z tym, z góry przepraszam twórców filmy, że wyświadczyłem im niedźwiedzią przysługę. Jeżeli nie ja, to może Malina będzie w stanie was przekonać do wybrania się na tę produkcję.

Słów kilka o muzyce. Nie będzie wielkim odkryciem, że głównym motywem muzycznym są fragmenty „Jeziora Łabędziego” P.Czajkowskiego. Clint Mansell nie miał w tym filmie wielkiego pola do popisu. Szkoda i nie szkoda, bo muzyka do „Requiem dla snu”, czy „Źródło” pokazały, że potrafi pozytywnie emocjonalnie zaskoczyć. Dlatego z niecierpliwości czekam na kolejny projekt we współpracy z D.Aronofskim, bo chyba przy nim C.Mansell czuje się najbardziej swobodnie (z korzyścią dla widza i słuchacza). Nominacja dla kompozytora do nagrody Satelita za „Czarnego Łabędzia”, to chyba ukłon w jego stronę za całokształt twórczości. Chociaż uważam, że „całokształt”, to dla C.Mansella stanowczo za wcześnie.



Ponieważ obiecałem, że nie zdradzę finału filmu, to pozwolę sobie na zaproponowanie wysłuchania finału baletu „Jezioro Łabędzie”, który jest równie przejmujący jak omawiany powyżej film.

Piotr Czajkowski "Jezioro Łabędzie" - finał