poniedziałek, 29 listopada 2010

Od Nudy do Czarodziejskiego fletu

Miało być o koncercie zespołu Pustki, ale w sumie to niewiele wiem o tym młodym zespole, a obiecanej prelekcji Pawła przed występem nie było. Poza tym Zespół spóźnił się godzinę, nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, a lokal eNeRDe (miejsce koncertu) okazał się dla mnie za bardzo "klimatyczny".
Na szczęście miłe towarzystwo (niektórzy czytają ten blog, dlatego muszę się wznieść na szczyty dyplomacji) zrekompensowało niedogodności przebywania w woniotchnącym klubie i trudy związane z dosłuchaniem się tekstów piosenek. Wokalistka w piosence "Nuda" wyśpiewuje "Najgorzej jest być samemu w domu i nudzić się tak potwornie, przeczytać wszystkie książki"
 
Gdy się ma dwie książki, to pewnie można i się zanudzić, dlatego proponuję pani śpiewającej i innym zatopienie w lekturze czegoś porywającego, sensacyjnego i z szybką jak rollercoaster akcją. Jeżeli ktoś lubuje się w stylu Roberta Ludluma, to czytając książkę Scotta Mariani nie będzie zawiedziony. Pisałem, już o Beethovenie i Vivaldim. Tym razem pośrednim bohaterem jest W.A.Mozart. Akcja książki "Spisek Mozarta" rozpoczyna się na zamarzniętym jeziorze gdzieś w Austrii. Padają strzały i pada pierwszy trup  na 15 stronie. Później jest więcej trupów, pościgów, porwań itd. Nie chcę zdradzać do końca fabuły, bo nic nie psuje humoru, tak jak informacja, o tym kto zabił. Powiem tylko, że we wszystko wmieszani są politycy, arystokracja, masoneria, piękne kobiety  i tylko ten biedny muzykolog Oliver Llewllyn pracujący nad biografią genialnego kompozytora za dużo widział. Musi zginać. O.Llewllyn uciekając przed oprawcami ukrywa demaskującą informację na płycie z operą "Czarodziejski Flet" W.A.Mozarta. Książkę czyta się szybko. W sam raz na dzień opanowany przez NUDĘ.

A jeżeli komuś tego będzie za mało i zapragnie pozgłębiać informację o Mozarcie, już w kontekście mniej sensacyjnym, to proponuje posłuchać wspomnianego "Czarodziejskiego Fletu".

Opera poza nafaszerowaniem jej przez kompozytora symbolami masońskimi, posiada pełno arii i duetów, których miło się słucha. Chyba najpopularniejszym fragmentem jest aria Królowej Nocy.
Jak zachwyca, skoro nie zachwyca???
Libretto Emanuela Schikandera jak i cała historia są takie sobie. Nie doszukiwałbym się w operze logiki, bo chyba nie o to tutaj chodzi. Oskarżenia o promocję masonerii są w pełni uzasadnione. O czym nie zapomniał wypomnieć autor wymienionej książki. Los W.A.Mozarta pod panowaniem cesarza Leopolda II nie był do pozazdroszczenia. A za coś trzeba było żyć. Dlatego wespół z równie potrzebującym E.Schikanderem przygotowano coś, co spodobało się wszystkim. Premiera opery została przyjęta entuzjastycznie. Grano ją codziennie (dziś rzecz zupełnie nieprawdopodobna).
Nawet sam Antonio Salieri uznał "Czarodziejski Flet" za "dzieło godne największych monarchów".
Nad adaptacjami i wystawieniami utworu na różnych scenach operowych świata nie będę się rozwodził. Niektórzy zaliczyli przy tym utworze artystyczne wpadki np. Herbert von Karajan. A podobno i tak najsłynniejsza wizja powstała na ekranie filmowym za sprawą Ingmara Bergmana w 1975 roku. Bez komentarza - bo nie widziałem. Znalazłem tylko fragment z hiszpańskimi napisami. Dla niewtajemniczonych powiem, że Królowa Nocy daje sztylet swojej córce, aby zabiła Sarastra (nota bene ojca dziewczyny). dziewczyna ma również wykraść symbol władzy kapłańskiej "Słońce", który nosi  Sarastro na piersi. Ma to swój urok. Jeżeli ktoś posiada pełną wersję to z chęcią zobaczę :)
"Czarodziejski Flet" - Birgit Nordin w roli Paminy.

wtorek, 16 listopada 2010

Stifellio gorszy brat Rigoletta

Drugie podejście i pomimo "braku szału" udany wieczór operowy.
Tak w wielkim skrócie mógłbym opisać niedzielne spotkanie z operą "Stiffelio" Giuseppe Verdiego. Tym razem miałem okazję posłuchać utworu w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
W tym roku teatr obchodzi 100-lecie swojego istnienia. I tak przy okazji sobie pomyślałem, że kiedyś ludzie, to musieli mieć bardzo krótkie nogi. No nijak nie idzie na widowni wyprostować swoich "protez". Przemieszczenie się w rzędach, to nie lada wyzwanie akrobatyczne. Ale  prawdziwi fani, opery, baletu czy spektakli teatralnych nie takie przeszkody są w stanie pokonać. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem i wysłuchałem "Halki" Stanisława Moniuszki. Już wtedy mi się wydawało, że teatr jest trochę przyciasny dla widza. I pewnie, to skojarzenie zostanie ze mną już do końca. Jedno co mogę dodać, to to, że w przyszłym roku widownia ma przejść gruntowną przebudowę i zapewne stare kości gości teatralnych uzyskają należną im przestrzeń.

     Ale wróćmy do tematu. W ramach X Poznańskich Dni Verdiego opera poznańska wystawiła/wystawia kilka tytułów tego znanego kompozytora. Można zobaczyć m.in. "Makbeta", "Falstafa", "Trubadura" czy słynnego "Rigoletta". Ja miałem okazję zapoznać się ze "Stiffelio". Ponieważ fabuła opery jest porąbana jak nieszczęście, to odsyłam wszystkich do opracowań i skrótów. Każdy niech sam spróbuje ją zrozumieć. Ale to nie przeszkodziło autorowi przygotować dobra miłą dla ucha kompozycję. Po prostu opery się dobrze słucha. Treść jest jakby na dalszym planie. Z informacji, które przeczytałem w programie

(teraz długa dygresja dotycząca programu- jeżeli wielkie i małe sceny teatralno operowe nie wiedzą jak przygotować program, to odsyłam do Poznania. W książce, która nie należy do najdroższych - 12 zł - można przeczytać streszczenie utworu, historię utworu, kompozytora i librecisty oraz co dla mnie szczególnie cenne samo libretto z tłumaczeniem na język polski. Wszystko ujęte w kontekście epoki, w której dzieło powstawało. Chciałbym zwrócić na to szczególną uwagę, gdyż generalnie teatry oszczędzają na czymś tak banalnym jak papier. "Stiffelio" nie należy do najpopularniejszych kompozycji, dlatego tym cenniejsze jest dobre przedstawienie samego utworu)

sam G.Verdi podszedł do opery bardzo lekko, gdyż większość swojego artystycznego geniuszu w tym czasie zagospodarował dla "Rigoletta". Nawet jej później nie poprawił, co nie pomniejszyło jakoś specjalnie wartości samego utworu. Doprawdy, nawet dla tych, co to nie za bardzo są z opera za pan bart, może ona przypaść do gustu.

I mnie też ona przypadła. A zwłaszcza pewne sympatyczne zdarzenie na scenie. Na początku III aktu kiedy  Stankar (ojciec Liny, która zhańbiła dobre imię rodziny) marzy o zemście i pojedynku śpiewak Vittorio Vitelli przerwał arię. I to tak przerwał, przerwał. Publika lekko zdezorientowana - o co chodzi. A on zwracając się w swoim ojczystym języku do dyrygenta też Włocha Eraldo Salmieri przerosił i poprosił o powtórzenie aktualnie śpiewanego fragmentu. Do publiczności zwrócił się po angielsku. Mniej więcej "Przepraszam, to jest mój debiut na tej scenie w tej roli, a praca musi być dobrze wykonana". No nie powiem jaką zyskał sympatię, gdyż tak między nami, takim zabiegiem ukradł spektakl tytułowemu Stiffelio (Karol Bochański). Publika biła brawo. Chociaż do końca nie jestem przekonany, czy się połapała, że artysta się pomylił. Może ten fragment nie był wyśpiewany tylko wymruczany, ale aby od razu kajać się przed publicznością - w Polsce jest to niespotykane. Generalnie Polacy brną dalej. Tylko ci, którzy dobrze znają utwór są w stanie wychwycić oszybkę :). Chyba, że ktoś fałszuje lub rozjeżdża się z orkiestrą, no to wtedy słychać, że coś jest nie halo :)

Udało mi się znaleźć duet Stankara i Liny z 2007 roku zarejestrowany w Teatrze Wielkim w Poznaniu. W  postać Stankara wcielił się Adam Szerszeń, a Line grała Monika Mych. Zapis jest ze wszystkim niedogodnościami, czyli np. skrzypiącą podłogą. Jednak na "żywca" jęków klepek nie słychać. Tylko "jęki" ze sceny :). Ponieważ, nie widać pierwszej linijki napisów nad sceną powiem, że chodzi o to, iż ojciec nakrywa  córkę, jak pisze list do swojego kochanka. Jest oburzony jej postępowaniem. Ona tłumaczy się, że "wbrew jej woli została w bagno grzechu wciągnięta".

Giuseppe Verdi "Stiffelio" - orkiestra TW Poznań pod batutą Eraldo Salmieri - Akt I scena VII



Jakby nie było wieczór mogę zaliczyć do przyzwoitych pomimo:
a) klasycznego problemu z ekspresami do kawy - powtórka z Łodzi
b) rekwizyt na scenie (książka z zamkiem), który w swoim założeniu miał być zamknięty permanentnie się otwierał - komiczne, a sprawa była poważna.
c) wąskie i długie rzędy krzeseł oraz okopujący je ludzie uniemożliwiły mi wyjście na drugą przerwę
Ale to już tak na moim marudzącym marginesie.

wtorek, 9 listopada 2010

Czy warto zabić się dla Nabucco?

       Pierwej należałoby rozbudować pytanie, czy warto zabić się na krajowej jedynce dla "Nabucco"?
       Polskie drogi jakie są takie są. Nie jest, to blog o rodzimej infrastrukturze, dlatego podaruję sobie wszelkie utyskiwania i marudzenia na temat komfortu jazdy. Ten komfort wyraźnie obniża się w trakcie jesiennej szarugi, kiedy to deszcz, koleiny i kierowcy samobójcy mówią ZAWRÓĆ.
Ale nie. Gdzie tam. Jakie zawróć?! Przecież tam, daleko czeka na mnie prawdziwa uczta dla oka i ucha. Dlatego pojechałem do Teatru Wielkiego w Łodzi, aby wziąć udział w tej wysublimowanej uczcie duchowej. Opera Giuseppe Verdiego "Nabuchodonozor" (dla przyjaciół Nabucco) oferującą uderzającą dawkę partii chóralnych od lat nie schodzi z afiszy wielkich scen świata i większości polskich. Cóż może się wydarzy???

- Nuda i papudractwo -

   Źle się zaczęło już w trakcie uwertury. Kiedy orkiestra pod wodzą Piotra Wujtewicza wprowadza widzów w nastrój i przedstawia główne motywy muzyczne, lud powinien karnie czekać, aż kurtyna pójdzie w górę. Ja wiem, że dla poniektórych może się wydawać trochę przydługo (w końcu przyszli na operę a nie  słuchowisko radiowe). Wiem również, że uwertura do Nabucca ma to do siebie, że po fragmencie Va pensiero muzyka przycicha, tak jakby zapowiadała koniec. Ale moi drodzy. To tylko taka "zmyłka". W rzeczywistości do wysłuchania mamy jeszcze parę minut utworu. W związku z tym - RĘCE PRZY SOBIE - nie kłapcie łapami. Co ta orkiestra ma zrobić? Zatrzymać się i posyłać całusy rozhisteryzowanym fanom? A może są tacy, którzy chcieliby posłuchać do końca utwór w spokoju? Co??? Ale nic to. Myślę sobie, że orkiestra nie jest winna publiki (która tłumnie nawiedziła spektakl - mniej więcej 1000 osób). 
Kurtyna w górę i........

- Przepraszam, Kto zgasił światło????? -

Na scenie było po prostu ciemno. Monumentalna scenografia tonęła w mroku..Niestety, tak pozostało do ostatniego aktu. Co gorsza nawet kiepskie oświetlenie, nie było w stanie ukryć żenującej jakości scenografię. Nie powiem - pomysł świetny ukazujący potęgę Babilonu. Tylko, że ta potęga była zbudowana ze styropianu pochlapanego farba w kolorze zgniłej zieleni. 
Teraz coś o kostiumach. Przyznam, że nawet nie szukam winnego. Ale to musi być zagorzały miłośnik frędzelków. Wszystkich, których można było ubrać we frędzelki, przyobleczono. Chyba musiała być posezonowa wyprzedaż draperii ponieważ soliści, żołnierze i kapłani mieli uszyte stroje z tej samej beli materiału. Przynajmniej tak wyglądało. 

- Ruch sceniczny -

Przejdźmy się po przekątnej będziemy dłużej na scenie (zapewne dyrekcja płaci od wychodzonych na scenie kroków - niekoniecznie z sensem).

- Klu programu -

Grubaśny Izmael (Krzysztof Bednarek) wyznaje miłość w dramatycznych okolicznościach Fenenie (Agnieszka Makówka). Współcześni reżyserzy mieliby kłopoty z obsadą. Od pewnego czasu nie tylko głos się liczy na scenie. Jak się gra amanta, to się jak amant powinno wyglądać. Sorki Izmael vel Bednarek - trzeba by nad sobą popracować (może siłownia?). Ktoś mi powie, że się czepiam tuszy, a przecież L.Pavarotti, to do filigranowych nie należał. Zgoda. Ale ten, to przynajmniej śpiewał. Niestety  albo ja jestem głuchy albo Bednarek nie był w formie. Z pewnością muzyka była z głośno. :) Ja po prostu faceta nie słyszałem. A to oznacza, że mogłoby go nie być. 
Tak między nami, to warto było posłuchać Zenona Kowalskiego i Monikę Cichocką oraz chóru. Kowalskiemu (Nabucco) i Ciechockiej (Abigaille) orkiestra nie przeszkadzała. 
I to z grubsza wszystko. Do oprawy pozascenicznej odniosę się w postscriptum. 

- Próba odpowiedzi na postawione w temacie pytanie -

   Jeżeli, ktoś koniecznie chciałby zginąć, to tylko i wyłącznie dla III i IV aktu opery. Popularne do bólu Va pensiero oraz wyraziste kreacje (artystom chciało się śpiewać) Kowalskiego i Ciechackiej, dobra scena finałowa (poza pęknięciem posągu Baala - kicz i niedoróbka) podratowały całą operę.

Generalnie szkoda kasy na paliwo. Można przecież kupić sobie DVD i zobaczyć jak, to robią profesjonaliści. W domu ciepło, nie pada, nikt nie świeci "długimi" po oczach.

Zaskoczony jestem podwójnie. Bo pomimo średniego na pograniczu kiepskiego spektaklu, to i tak cześć publiki oklaskiwała artystów powstawszy z miejsc. Zapewne, to ta cześć, która chciała przerwać uwerturę. Druga część nie klaskała w ogóle - zgadnijcie do której należałem :)

Dla spragnionych muzyki zapodaję dwa utwory.
1) G.Verdi - Nabucco - Uwertura. Proponuję zwrócić uwagę na to, kiedy utwór się kończy, coby uniknąć obciachu. Orkiestra Opery Narodowej w Budapeszcie



2) G.Verdi - Nabucco - Va pensiero, sull'ali dorate - hitu nie może zabraknąć. Chór i orkiestra Opery Wrocławskiej




ps.1) Teatr Wielki w Łodzi został oddany w 1967 roku. I czas się w nim zatrzymał. Gierek pewnie by się ucieszył - ja już mniej.  Trzeba chyba pomyśleć o nowym wystroju. Nie zawsze zapach PRL-u, to najlepszy zapach. Kiedyś mi to nie przeszkadzało, ale teraz już zaczynam się czepiać. Płacę, to wymagam. Sugeruję rozpocząć rewitalizację od toalet. Chwała Bogu od grudnia 2011 rozpoczyna się modernizacja. Trzymam kciuki i liczę na pozytywne, estetyczne zaskoczenie.

ps.2) Wiem, wiem. Jak ktoś chce się napić kawy, to lepiej niech skorzysta z kawiarni. Nie przewidziano tylko tego, że pierwszy akt tak wymęczy słuchaczy, że tylko kawa mogła uratować drugi. Nie doczekałem się. Ekspres w bufecie okazał się za mały w stosunku do liczby spragnionych kawoszy. Wiadomo nie tylko ja przysypiałem. Rozwiązania są dwa. Albo bardziej wydajny ekspres, albo bardziej porywające spektakle.
(Pani w bufecie była tak dobra, że zarezerwowała mi stolik na kolejna przerwę. To było miłe)

ps.3) Jak na Teatr Wielki, to program (papierowy dodatek do tego co się słucha - niektórzy lubią poczytać) skromniutki. Teatr się nie wysilił. Chociaż w tym wypadku nie za bardzo było o czym pisać. A tak a propos, gdzie można kupić płyty w teatrze? Jak ktoś zna odpowiedź, to proszę o kontakt.

ps.4) Jak dobrze, że się na tym nie znam. Przynajmniej nie muszę tłumaczyć (usprawiedliwiać) tego czego byłem świadkiem. Tylko niech nikt mi nie mówi, że to ponownie wszystko przez Żydów.

poniedziałek, 1 listopada 2010

"Wyznania słuchającego inaczej"

    Chciałbym powiedzieć, że dzięki ustawowo zagwarantowanym dniom wolnym od pracy miałem możliwość nadrobić lekturę, która zalega na półkach.
A to w rzeczywistości guzik prawda.
Muszę pogodzić się z myślą, że ja niczego już nie nadrobię. Jejku. Jakby to było dobrze, gdybym przynajmniej był na bieżąco. Ale nie da się. Po prostu się nie da.
Dlatego jeżeli powiem, że coś nadrabiam, to nic nie nadrabiam. Ani książki, ani filmu, ani muzyki - nic.
Najwidoczniej podświadomie zostawiam sobie wszystko na czasy, kiedy będę wiódł życie emeryta. I oby to była emerytura w niemieckim wydaniu.
Skoro już nawiązałem do naszych zachodnich sąsiadów, to opowiem o książce, która zaprzątała mą weekendowo-świąteczną uwagę.

   Steffen Moller, znany  Polakom, jako sympatyczny rozmówca z programu "Europa da się lubić", a co bardziej :) wtajemniczonym z serialu "M jak Miłość" opisał swoją fascynacje muzyka klasyczną. W książce pt. "Moja klasyczna paranoja" wplótł w swoją biografię mniej lub bardziej zabawne historie związane z kompozytorami, orkiestrami, utworami i wydawnictwami muzycznymi. Tym samym przyznał się wszem i wobec, że jest klasykoholikiem, człowiekiem uzależnionym od suit, symfonii, etiud i koncertów, pomimo, że nie posiada wykształcenia muzycznego. Ten muzyczny "coming out" jak twierdzi sam autor miał być przede wszystkim opowieścią o muzyce "w inny sposób". S.Mollerowi zależało na tym, "by udowodnić, że Mendelssohn, Bruckner, Debussy i spółka wcale nie należą do muzeum, ale że ich muzyka działa jak dożylny narkotyk".
Poza tym z książki możemy dowiedzieć się kilka (czasami gorzkich) prawd o sobie samych. Na szczęście  są one przekazane w bardzo sympatyczny i dowcipny sposób. Nawet ci, którzy muzyka klasyczną gardzą mogą spokojnie sięgnąć po lekturę. Nie ugryzie, a może czegoś nauczyć. Z pewnością rozbawi :)
Przy okazji ten syn pastora, absolwent filozofii i teologii protestanckiej zaproponował bardzo sympatyczna zabawę w układanie list utworów muzycznych.
Mnie się, to skojarzyło z filmem "Lepiej być nie może", gdzie grany przez J.Nicholsona pisarz romansów Melvin Udall posiada zestawy piosenek i melodii na różne życiowe okazje.
U Steffena Mollera znalazły się m.in. takie zestawienia jak:
  • TOP 10 dla początkujących
  • TOP 10 dla stojących w korku
  • TOP 10 utworów mocnych
  • czy TOP 10 dla samobójców.
Jestem przekonany, że każdy z nas  (może nie w formie pisanej) posiada jakiś prywatny TOP 10.
A jeżeli tak - to zabawy jest ciąg dalszy :)
"Jeżeli ktoś ma ochotę, może mi wysłać swoją osobistą listę TOP 10. Od razu zaznaczam, że mogą to być również utwory z zakresu opery oraz pop/rock - a nawet dark metalu. Mój adres mailowy: info@steffen.pl"
Co dalej z tymi listami się stanie autor już nie wyjaśnia, ale może wzbogacą kolejny program kabaretowy :) autora.

Czas na kilka utworów nr 1 z TOP list zaproponowanych przez miłego Germana

TOP dla początkujących
W.A.Mozart XXXXI symfonia "Jupiter" (Mozart Akademie Amsterdam)


TOP 10 utworów kameralnych
Zoltan Kodaly "Sonata na wiolonczelę solo" op. 8 (Reynard Rott)



TOP 10 utworów melancholijnych
Dymitr Szostakowicz XV symfonia - Allegretto (Moskiewska Orkiestra Symfoniczna Radia i Telewizji)



   Książkę czyta się bardzo szybko, zapewne dlatego, że nie jest napisana przez muzykologa, który analizuje, przekłada, tłumaczy zaistniałe zdarzenia i fakty muzyczne.  W prosty sposób opowiada o tym, co przydarzyło się pewnemu człowiekowi, który słuchał klasyki. Poza tym wywołuje wspomnienia, poprzez odniesienia do współczesnej historii Polski, jak i inspiruje do przypominania sobie własnych fascynacji muzycznych.
 
   Sam zacząłem się zastanawiać. O ile sięgam pamięcią, to moją pierwszą kasetę (końcówka szkoły podstawowej i początek średniej), kupiłem za własne (otrzymane od rodziny) pieniądze na straganie, gdzieś na Nowym Rynku w Toruniu. Była na niej "Toccata i fuga d-moll" J.S.Bacha. Taśmę tak często odtwarzałem na sprzęcie (KAPRAL, który z wielką wprawą niszczył wszelkie taśmy), że uległa zagładzie. Dziwne, ponieważ siostrzane taśmy uniknęły, tego tragicznego losu. Do dzisiaj stoją na półce, pomimo, że już dawno ich nie przesłuchiwano. Niedługo nie będzie ich  na czym wysłuchać.
  Ot sentymentalnie są. :))))