środa, 27 października 2010

Dies Irae i niebieski chaperon

W trakcie niedawnej wyprawy do Gdańska skorzystałem ze sposobności i odwiedziłem z przyjacielską wizytą Muzeum Narodowe, a dokładniej Oddział Sztuki Dawnej. Warto było poświecić odrobinę czasu, aby z bliska przyjrzeć się takim dziełom jak "Pejzaż zimowy z łyżwiarzami i pułapką na ptaki" Pietera Breughel'a czy "Portret mężczyzny czytającego książkę" Hansa Memlinga. Ponieważ na malarstwie znam się jeszcze gorzej, niż na muzyce klasycznej, dlatego swoje wypowiedzi ograniczę do ohh-ów i ahh-ów nad precyzją i dbałością o szczegóły u XV - XVII wiecznych malarzy flamandzkich i holenderskich. Wierność w uchwyceniu postaci oraz detalu w ubiorze i biżuterii godna jest podziwu. Lepiej można zrobić już  tylko zdjęcie. I jeszcze ta intensywność, soczystość barwy. Prawdziwa uczta dla oka.

Nie rozumiem tylko tego całego zamieszania wokół "Mężczyzny w niebieskim chaperonie" Jana van Eyck'a. Małe toto, niewyględnę i czym do diabła jest ten chaperon. Ja widziałem chustkę z frędzelkami na głowie gościa z pierścionkiem w dłoni (nota bene uruchomiony został program, który ma odtwarzać biżuterię umieszczoną na obrazach). Moja babcia by tego nie założyła sobie na głowę.:)))
Dodam, że przygotowana dla odwiedzających galerię kolekcja pochodzi ze zbiorów rumuńskiego Muzeum Narodowego Brukenthala w Sybin. (w 2007 roku Sybin pełnił funkcję Europejskiej Stolicy Kultury, to może być dobrą wróżbą dla Gdańska). Wystawę można oglądać do końca tego roku. Trochę czasu jeszcze zostało. Później obrazy wrócą do swojej siedmiogrodzkiej siedziby.

Nam pozostanie "Sąd Ostateczny" - tryptyk Hansa Memlinga, który na szczęście jest własnością odwiedzonego przeze mnie muzeum. Nie będę się zajmował poplątanymi dziejami obrazu oraz jego wędrówkom po Europie. Przyglądając się dziełu (nie użyję słowa studiując) trudno oprzeć się eschatologicznym refleksjom. Ciekawe, po której stronie obrazu znajdę się, kiedy zabrzmią trąby :) W końcu w kulturze chrześcijańskiej (a Polak, to wiadomo, że tylko Katolik), śmierć to dopiero początek. Czy szedłbym po brunatnej spalonej ogniem piekielnym ziemi, czy też podążał po zielonej trawie wprost do bram raju :) A tak między nami, nie bardzo mi się spieszy, aby poznawać prawdy ostateczne :)

Z jednej strony szkoda, że do oprawy nie dołączono muzyki w postaci np.fragmentu Requiem (Dies Irae) W.A.Mozarta



albo Dies Irae z Requiem G.Verdiego.



Swoją drogą - muzycznych odniesień do Dnia Sądu było bardzo wiele. Od wspomnianych wyżej kompozytorów do współczesnych twórców jak Beniamin Britten, czy bliższego nam Krzysztofa Pendereckiego. Jest coś w tym "ostatnim dniu na ziemi", co pobudza wyobraźnię (malarsko-muzyczną zwłaszcza) :).

Z drugiej strony. Dodatkowa oprawa muzyczna mogłaby rozpraszać tych, którzy przybyli delektować się samym obrazem. Pewnym rozwiązaniem jest wykorzystanie mp3 i w trakcie bacznej obserwacji dzieła dla spotęgowania wrażeń puszczać, co bardziej trwożne kawałki chociażby zacytowanego muzycznie G.Verdiego.

W związku ze zbliżającym się świętem Wszystkich Świętych (przez poniektórych nadal zwany "świętem zmarłych" brrrrr) proponuje wysłuchać jeszcze jednego barokowego utworu muzycznego z bardzo wyraźnie wyśpiewanym tekstem Dies Irae Tomasza z Celano. Karaoke nie proponuje, bo to byłby już brak taktu ale tekst można znaleźć tutaj. Jean Baptiste Lully Dies Irae



ps. w trakcie wizyty w muzeum ujawnił się mój brak obycia w galeriach (a to dziwne, bo jestem w nich tak często) :). Kontemplując malarstwo otrzymałem sms z parazaproszeniem na wspólny wypad do kina (Ewenement dziękuję za pamięć). Aby nie przeszkadzać innym opuściłem  sale ekspozycyjne. Z biegłością pianisty na klawiaturze począłem wystukiwać odpowiedź. Nie zdążyłem napisać dwóch słów, kiedy podszedł do mnie gniewny ochroniarz muzealny i powiedział: Jeżeli chce pan korzystać z telefonu, to niech pan idzie na schody. Ponieważ z natury jestem bardzo uprzejmy postanowiłem spełnić życzenie, które brzmiało jak rozkaz. I uwaga, zrobiłem .... trzy dosłownie trzy kroki do tych schodów, gdzie już w pełni mogłem korzystać ze zdobyczy techniki i z bólem serca usprawiedliwić swoją nieobecność na filmie.

niedziela, 24 października 2010

Romeo i Julia w Bagdadzie

To było piękne. 
Balet "Romeo i Julia" - nie -  raczej taniec "Romeo i Julia". Zespół baletowy Izadory Weiss przygotował przedstawienie, które jest w opozycji do schematów tańca klasycznego. Dla Izadory "klasyka baletowa była estetyką, która nie zaspokoiła jej artystycznych pasji. Widziała w niej bezduszną tresurę i fałszywą prezentacje powierzchownych emocji". Z pełną moją niesprawiedliwością, nie zgadzam się z tezą Pani choreograf jednak nie mogę odmówić jej oryginalnego i zachwycającego ujęcia problemu miłości, tolerancji, nienawiści i wszystkiego tego, co łączy się różnicami pomiędzy kulturą arabską a europejską. 
Widząc tyle młodych (i bardzo młodych) osób w gdańskiej Operze Bałtyckiej pomyślałem, że odkryto  sposób na przyciągnięcie widowni składającą się  nie tylko z wiekowych dam i brzuchatych gentlemanów. Choreografia baletu oparta jest o technikę modern (od czasu "You Can Dance", współczesne nazwy technik tańca stały się mniej obce, chociaż nie do końca jeszcze znane) z zaskakującymi pomysłami mamy kontakt od pierwszego podniesienia kurtyny. "Taniec helikopterów", to przyznam intrygujący i wprowadzający w spektakl pomysł.
Nie będę nikogo tutaj dręczył, opowiadaniem o całym przedstawieniu, ponieważ jeżeli ktoś chce przeżyć chwile wzruszeń, oprawione w subtelną (kiedy trzeba liryczną, kiedy trzeba dramatyczną) muzykę, to musi zobaczyć spektakl na własne oczy i usłyszeć na własne uszy. Ten kto tego nie zrobi naprawdę nie wie co traci.
Powiem tylko, że akcja dramatu na deskach opery odbywa się w Bagdadzie. Julia (w tej roli widziałem Beatę Gizę) pochodzi z tradycyjnej arabskiej rodziny, a Romeo (u mnie Marek Szczygieł) jest żołnierzem, który przybył z misją stabilizacyjną (cokolwiek to oznacza) do Iraku.
Mnie ujęła jedna scena. Koniec pierwszego aktu. Lament Julii. (fragment zaraz po śmierci Tybalta i Merkucja). Wszystkie ruch, gesty nawet opadanie kurtyny w slow motion. Widz czuje, że Julia naprawdę cierpi. I nie trzeba żadnego napisu, który by o tym informował (ta złośliwa informacja jest dla tych co twierdzą, że tylko słowo pisane potrafi cokolwiek opowiedzieć). Brawa nie milkły pod koniec pierwszego aktu i na zakończenie przedstawienia. Dla mnie cały zespół Teatru Tańca Opery Bałtyckiej,  Pani Izadora Weiss kontestująca klasyczny balet, specjaliści od animacji i komputerowych efektów specjalnych zasługują na ogromne uznanie i opuchnięte dłonie od oklasków.

Mógłbym pisać i pisać, dlatego jeszcze tylko słów kilka o muzyce.:)
Mnie do tej pory balet  "Romeo i Julia" kojarzył się z muzyką Sergiusza Prokofiewa.  Tym razem na potrzeby omawianej inscenizacji do "pracy" zaprzęgnięto, m.in. kompozycje Philipa Glassa, Lisa Gerrard czy Ludwiga van Beethovena. Nie zabrakło wspominanego S.Prokofiewa z jego chyba najbardziej znanym "kawałkiem muzycznym" z baletu (ten sam kawałek z reklamy kawy). W związku z tym proponuję porównać styl i estetykę, tego właśnie fragmentu w dwóch opracowaniach. Z góry przepraszam za jakość obrazu i dźwięku zaczerpniętego z opracowania Opery Bałtyckiej ale tylko taki udało mi się wyszukać.



A teraz klasyczne ujęcie tej samej sceny. Ale za to w pełniejszej wersji.
Balet Opery Narodowej w Paryżu. Taniec Rycerzy.




Nie byłbym sobą, gdyby nie było postscriptum.
ps.1 zdarzyło się tak, że na przedstawienie kupiłem bilet przez internet. Jest tyle sposobów zakupu biletu przez internet, że powoli zaczynam się w tym gubić. Tym razem bilet był do odbioru w kasie przed spektaklem. Podchodzę do Pani w kasie, która odesłała mnie do Pana obok (już się bałem, że powtórzy się historia jaką Ewenement miał na dworcu PKP w Katowicach). Mówię, że chcę odebrać bilet, a Pan zapytawszy mnie o nazwisko, stwierdził, że nie ma takowego. Na co ja skonfundowany, że to chyba niemożliwe, ponieważ przelew środków dotyczący zakupu został dokonany jakiś czas temu (chyba z miesiąc), a ja otrzymałem potwierdzenie miejsca, które zajmuję na sali. Pan patrzy na mnie, na swoją kartkę i nagle go olśniło, że ma jeszcze jedną kartkę.
Okazało się, że moje nazwisko było zapisane na drugiej stronie. Po prostu drukarka postanowiła podzielić moją informację o nabyciu biletu na dwie części. (złośliwość rzeczy martwych).
Ale zostałem grzecznie przeproszony za zamieszanie, bilet mi wydano i mogłem po zakupieniu programu skupić się tylko na przedstawieniu. Na szczęście, to nie PKP :)
ps.2 Izadora Weiss jest stażystką Jiri'ego Kyliana. Co widać w jej choreografii - wspominam o tym tylko dlatego, że mam zamiar za niedługo wspomnieć coś o samym J.Kylianie i jego podejściu do tańca. A samą choreograf najlepiej opisuje zdanie zamieszczone na portalu wiadomości24.pl "Izadora Weiss wywróciła do góry nogami nudną i nie zmieniającą się od lat scenę baletową Opery Bałtyckiej".
ps.3 dla osób, które chcą posłuchać, co o przedstawieniu mówi choreografka proponuję  skorzystać z tego linku "Romeo i Julia" wg I.Weiss.

poniedziałek, 18 października 2010

Małpa z nożem o wieczornej porze

Niedzielny październikowy wieczór. Zimno. Nie ma gdzie postawić samochodu. Zmiany ruchu drogowego na toruńskiej Starówce, zawsze wymagają dużej uwagi. Nie wiadomo, można tutaj parkować, czy już nie. Wczoraj jeszcze można było. Ehhh lepiej przeparkuję. Zagrożenie mandatem (min.100 zł) i jednym punktem karnym, wzmaga czujność. Oczyma wyobraźni widzę jak zakładają mi blokadę na koło.

W tych okolicznościach przyrody podążałem na przedstawienie hiszpańskiego Teatru Corsario "Klątwa Poego", który odbywał się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatru Lalek SPOTKANIA. Utrzymana w grobowo groteskowym nastroju sztuka powstała pod wpływem twórczości Edgara Allana Poe. Pomimo, że wielkim miłośnikiem demonów, strzyg i wampirów obecnie nie jestem, to kilkadziesiąt zmarszczek temu nowele z derszczykiem wspomnianego amerykańskiego pisarza, czytałem z wielkimi emocjami.
Miło było oglądać i przypominać sobie poszczególnych krwawych bohaterów z literatury. "Klątwa Poego", to zbiór kilku opowiadań z dreszczykiem splecionych dramatycznymi przeżyciami Edgara. W sztuce było wszystko. Miłość, zbrodnia, kara, szaleństwo, groza i dowcip. Ale przede wszystkim były doskonała animacja i udźwiękowienie. Doprawdy, Teatr Corsario pokazał wysoka klasę animacji. Widz nie miał możliwości dostrzec ubranych na czarno aktorów/animatorów, którzy z wielką sprawnością poruszali lalkami nadając im ludzkie cechy. Do tego muzyka pełna niepokoju i doskonałe efekty dźwiękowe. Było na co popatrzeć.

I tylko jedno mi nie daje spokoju. O ile sobie przypominam, to opowiadania E.A.Poe miały morał, dydaktyczna puentę, cel. Czasami oczywiste, czasami zaskakujące, ale z pewnością bardzo czytelne. W przedstawieniu mi tego zabrakło. Można postawić pytanie "Ale o co chodzi?". Być może hiszpański odbiorca w lot łapie wszelkie przesłania. Ja niestety !!! z "Hiszpańczyka" nic nie mam, dlatego głównie zachwycałem się nad realizacją niż treścią przedstawienia.

Hmmm... Ja tutaj gadu gadu, a chciałem również przy okazji, od niechcenia i mimochodem nawiązać do muzyki. Egdar Allan Poe inspirował, inspiruje i zapewne inspirować będzie. Hiszpańscy twórcy teatralni nie są jedynymi, którzy ulegli twórczości tego pisarza. Nie mniejszy wpływ autor wywarł na Sergiusza Rachmaninowa i to na długo przed emigracją tego pianisty kompozytora do Stanów Zjednoczonych. Poemat "Dzwony" E.A.Poe był natchnieniem do skomponowania przez S.Rachmaninowa Symfonii Chóralnej "Dzwony" op. 35. Każda część symfonii poświęcona jest innemu rodzajowi dzwonu, które muzycznie ilustrują los ludzki.
Ponieważ cały poemat trochę miejsca zajmuje dlatego zacytuję  jego fragment w przekładzie Antoniego Lange

***

Hej, na trwogę dzwonią dzwony,
Spiżowe dzwony!
Jakiż dziki świat alarmu wróży nam ich jęk wzburzony,
Śród groźnego nocy cienia,
Jakże wyją z przerażenia!
Od tej grozy słów im brak,
One mogą tylko tak
Wyć, jak wicher rozstrojony
W swojem gromkiem przyzywaniu na ten krwawy blask pożaru,
I w szalonym rozhukaniu na ten głuchy szał pożaru,
Który w dymie, który w skrach,
Pośród gwaru i rozgnaru,
Jakby żądze swe ponure,
Chciał w niebiosa słać i w chmurę
I w piekielnych swoich snach,
Jakby dziś lub nigdy już
Chciał rakieta krwawych róż
Na miesięcznych zasiąść mgłach!
Ach, te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony,
Śpiewa hymn rozpaczy!
Jakże wyją, a skowyczą,
Jakże syczą, huczą, ryczą,
By grom armat i kartaczy!
Jaka dzika groza płonie
W rozhukanem, rozdyszanem, powietrznianem łonie!
Ale ucho czuje już
Z tego jęku,
Z tego szczęku,
Że ucicha klęska już.
Ale ucho słyszy już,
Z tego blasku,
Z tego wrzasku
Że omdlewa klęska już.
Bo zemdlone, uciszone, rozgniewane dzwonią, dzwony.
Dzwony, dzwony, dzwony, dzwony.
Dzwony,
Te huczące, te wyjące, te spiżowe dzwony!

***

Tyle o spiżowych dzwonach pisał Edgar Allan Poe a Sergiej Rachmaninow słyszał je tak :)
Symfonia chóralna "Dzwony" op. 35 Presto



ps 1. S.Rachmaninow uważał tę Symfonię za swoje największe dzieło, chociaż ja uważam (a się na tym nie znam), że na to miano zasługuje II symfonia e-moll op. 27.
ps. 2. W przedstawieniu występował pewien upiorny kot. Hmmm Czy to oznacza, ze kotom nie można ufać???

niedziela, 17 października 2010

Będzie Pani zadowolona :)

W znielubianym (tylko z przyczyn technicznych) przeze mnie toruńskim Dworze Artusa odbył się koncert Toruńskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Piotra Sułkowskiego. Tym razem mogłem posłuchać poza utworami Fryderyka Chopina (bo wiadomo Rok Chopinowski) również III Symfonii Es-dur op.55 Ludwiga van Beethovena. Kiedyś z powodu tego "van" kompozytor miał problemy, gdyż musiał tłumaczyć się, że nie pochodzi z arystokracji i jego "van" to nie to samo co "von". Ale to stare czasy, a i sam twórca do kłótliwych należał, dlatego kilka sądowych potyczek, to zapewne niewiele jak na jego charakter.

III Symfonia później nazwana "Eroica" w trakcie swojej premiery wzbudziła mieszane uczucia. Pierwotnie miała być zadedykowana Napoleonowi, ale jak się Beethoven dowiedział, że przywódca Francji mianował siebie cesarzem, to szlag go trafił i podarł dedykacje (w innej wersji zamazał). Jakby nie było, obraz oświeconego przywódcy, przeciwnika dworskich układów został bezpowrotnie w oczach artysty zniszczony. Dlatego zapis na partyturze brzmi tak "Sinfonia eroica, composta per festeggiare il sovvenire d'un grand'Uomo" ("Symfonia bohaterska, napisana ku uczczeniu pamięci wielkiego Człowieka"). W programie TOS mogliśmy przeczytać, że "symfonia stanowi apoteozę ludzkiego bohaterstwa. Jest to dramat w czterech odsłonach, który z uwagi na swoje rozmiary i wzgląd na wiele niespodzianek formalnych musiał bulwersować ówczesnych odbiorców". Dobrze, że jestem współczesnym odbiorcą, gdyż Eroicą zbulwersowany nie zostałem, a orkiestra oraz prowadzący dostali ode mnie i publiczności gromkie brawa.
Czas na marudzenie. W trakcie koncertu ewidentnie denerwowały mnie poza koncertowe dźwięki skrzypiących butów gościa siedzącego przede mną. Tak rzewne dźwięki wydawały, jakby chciały wyjęczeć, jaki ciężki los je spotkał. No i jeszcze jeden niuans. Szumiący głośnik. Ponieważ jeden z członków orkiestry, pierwszy oboista Krzysztof Affeldt odchodzi z TOS, zespół wraz z dyrekcją złożyli mu publicznie życzenia. No pech chciał, że konieczne do tego nagłośnienie, nie zostało później wyłączone (co zwykle jest robione) i w trakcie wykonywania symfonii ssssssssssyczało. Pomimo tych wszystkich niedogodności, których jak na to miejsce i tak "zaoferowano" niewiele, warto było posłuchać tego utworu. Ostatni fragment był nawet bisowany, (gdzie bis dla orkiestry zawsze stanowi pewną trudność). Po prostu się podobało.
Aby nie było za sucho proponuje posłuchać Scherza Allegro vivace III Symfonii w wykonaniu Gewandhausorchester pod batutą Kurta Masur.



Dla tych fanów muzyki kompozytora dodam, że w przyszłym roku odbędzie się już XV Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, w trakcie którego będzie również można posłuchać III Symfonii:)

Ponieważ rozpocząłem od końca, to kilka słów dotyczącej pierwszej części koncertu, w trakcie którego mieliśmy okazję posłuchać Ronda a'la Krakowiak F-dur oraz Andante Spianato i Wielki Polonez Es-dur Fryderyka Chopina. Pianistą, którego mogliśmy posłuchać był Adam Wodnicki. Aplauz publiczności nie pozwolił tak szybko się oddalić pianiście. Na bis wszyscy wysłuchali poza dodatkowym utworem F.Chopina również Krakowiaka Fantazję Ignacego Jana Paderewskiego. Wybór nie jest przypadkowy, gdyż artysta chyba czuje się w repertuarze Paderewskiego bardzo dobrze zważywszy, że jest redaktorem wykonawczym pierwszego wydania "Dzieł wszystkich" Paderewskiego wydanego przez Musica Iagellonica w Krakowie.
Dlatego, że mieliśmy okazję posłuchać krakowiaka i że w cieni roku chopinowskiego świętujemy również 150 rocznicę urodzin I.J.Paderewskiego proponuje posłuchać wykonanego na bis Krakowiaka Fantazję op.14 nr 6 w wykonaniu wymienionego pianisty.



Kiedy przedarłem się na drugi brzeg Wisły (co było brawurowym wyczynem, ponieważ korki okazały się w ten piątek wyjątkowo długie i uciążliwe), słuchacze w najlepsze zajmowali swoje miejsca. Obok mnie usiadła Pani, która zakupiwszy bilet z wszelkim prawem do krzesła na którym spoczęła, prowadziła ożywioną dyskusje z Panią z sąsiedniego siedziska. Pewna konsternacja zapanowała, gdy okazało się, że do tego samego miejsca co ona, nabyła prawo również inna (lekko spóźniona) kobieta. I co teraz. Sympatyczny młody Pan z obsługi miał duży problem. Tłumacząc się, że kasjerka sprzedała (w elektronicznym systemie sprzedaży byłoby to nie do pomyślenia) dwa bilety z tym samym numerem miejsca, zaproponował następujące rozwiązanie. Ta Pani której bilet ma wcześniejszą datę zakupu zostaje, natomiast Pani, która nie miała tyle szczęścia będzie musiała się przesiąść do IX rzędu, które jest równie dobre co IV :). Będzie Pani zadowolona :))))))
W tej rozgrywce wygrała Pani spóźniona :)

Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda data stempla pocztowego.:))))

wtorek, 12 października 2010

Smyczkowa potyczka z orkiestrą dętą

W Toruniu 26 września koncertem zespołu KROKE rozpoczęła się trzecia edycja Międzynarodowego Festiwalu Gwiazd "FORTEpiano". 
Jak czytam słowo "gwiazda", to zawsze się zastanawiam, czy ja tę gwiazdę znam, ponieważ etykietka gwiazdy jest często bardzo umowna. Przykładem może być sławny z TVN "Taniec z Gwiazdami". W wielu przypadkach mam problem z identyfikacją gwiazdy. 
Najwidoczniej kiepski ze mnie astronom (chociaż w tym wypadku, to pewnie i astrolog) i każdemu we własnym sumieniu pozostawiam ocenę ilości gwiazdy w gwieździe :)
Anna Maria Staśkiewicz
Ale wróćmy na toruńskie podwórko. Pomimo, że nie jestem zwolennikiem festiwali gdzie jest tzw. szwarc mydło i powidło, to nie jestem też zwolennikiem ostentacyjnego ignorowania wszelkich koncertów z tego typu festiwalem związanych. Ostatniej niedzieli miałem przyjemność wysłuchania Wariacji Goldbergowskich Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu tria smyczkowego Anny Marii Staśkiewicz (skrzypce), Artura Rozmysłowicza (altówka) i Marcina Zdunika (wiolonczela). 


Marcin Zdunik
O Pani A.M.Staskiewicz i Panu M.Zduniku  (Fryderyk 2010 za koncerty wiolonczelowe J.Haydna) miałem okazję już kiedyś wspomnieć i wypomnieć im, popełnienie płyty "Aqua e vinho", która nadal towarzyszy mi w dalszych i bliższych podróżach samochodem. Tym razem, z przyczyn zapewne obiektywnych Panią Katarzynę Budnik-Gałązkę (jedną ze współtwórczyń płyty), zastąpił A.Rozmysłowicz, co nie odebrało uroku koncertowi. Rozmysłowicz jest na stałe związany z Orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej oraz jest członkiem "Lutosławski Quartet", którego płyta była nominowana do nagrody Fryderyk 2009.

Artur Rozmysłowicz
Tyle tytułem przedstawieniai wykonawców. O ile sobie przypominam, o Wariacjach Goldbergowskich już kiedyś też mówiłem (na szczęście postów nie jest, aż tak wiele aby się w nich pogubić, a w przyszłości postaram się je "otagować"), ale starego dobrego Bacha nigdy za wiele. Zwłaszcza, gdy jest przygotowane na instrumenty smyczkowe. Przypomnę, że kompozytor stworzył utwór z myślą o klawesynie. Dlatego tak ciekawa jest aranżacja, gdzie partie basowe wykonuje wiolonczela. Doprawdy nowa jakość estetyczna :)
Toruński "Dwór Artusa" (będę tym złym ptakiem co gniazdo kala) nie jest najlepszą salą na wykonywanie kameralnych koncertów. Czasami równie dobrze koncert mógłby odbyć się gdzieś na ulicy. Pomimo tego, że organizatorzy starają się jak mogą, aby stworzyć odpowiednią atmosferę, często w skupieniu słuchacza przeszkadzają albo sprzętowe niedoskonałości albo inna akustyczna wpadka.
Niestety i tym razem nie obyło się bez komicznego incydentu.
Bo wyobraźmy sobie. Trójka wykonawców na scenie tylko w blasku świec i oświetlonych pulpitów, buduje napięcie związane z kompozycją. Słuchacze milczą. Nawet nikomu nie przychodzi do głowy, aby ten nastrój zburzyć oklaskami. Każdy wyczekuje kolejnego fragmentu (Wariacje zbudowane są z 32 części, w sumie to 32 wariacje) i już smyczki poszybowały w stronę strun...
A tutaj za oknem ORKIESTRA DĘTA. I czar prysł. A już tak dobrze szło. Gawiedź się rozbawiła, zdekoncentrowała. Zespół się odrobinę się skonfundował i zrobił to co mógł zrobić najlepszego w danym momencie. Po prostu przeczekał. Cale milczenie trwało z jakąś minutę dwie. A niech, ktoś posłucha ciszy przez minutę. To dosłownie wieczność.
Ehhhh później dały o sobie znać dzwony kościelne. I tak między nami, to jeden z kolejnych argumentów  mojej niechęci do tej sali.
Budowę klimatu trzeba było rozpocząć od nowa, z czym zespół doskonale sobie poradził. A słuchacze nagrodzili wykonawców długą owacją.
Gdybym miał się czepić, to chyba tylko tego, że bisów nie było :(((((

Peter - Jan Belder - Goldberg Variations BWV 988 
(niestety w posiadaniu mam tylko wykonanie na klawesyn)






Po cały zdarzeniu muzycznym, można spotkałem artystów w Zaczarowanej Dorożce, gdzie spożywając kalorie i pijąc trunki, rozdawali uśmiechy. Ale tam byłem już w zupełnie innej roli :)

FORTEpiano
Festiwal "FORTEpiano" trwa do14 listopada i każdy może wybrać dla siebie taki rodzaj duchowej rozrywki jaka mu odpowiada. Ja hołdując klasycznym tradycjom proponuję recital fortepianowy Marka Tomaszewskiego (tak, tak to ten od duetu "Marek i Wacek"). "Artysta w doskonały sposób łączy wrażliwość na klasykę z zamiłowaniem do muzyki rozrywkowej. Mariaż choć ryzykowny, wzbudza bardzo pozytywne emocje nie tylko wśród koneserów muzyki" - głosi informacja zamieszczona w programie festiwalu.

niedziela, 10 października 2010

Muzyczne reminiscencje, czyli pourlopowo

Pomimo kapryśnej pogody, która w połowie tylko sprzyjała, wypoczynek można zaliczyć do całkiem niezłych. Z rozpakowanych walizek i plecaków wysypały się bilety, paragony, foldery, mapy itd., itp.
Podczas wyprawy na Kielecczyznę i do Małopolski nie obyło się bez zderzeń z muzyką klasyczną. Być może przesadne będzie stwierdzenie, że klasyka nas otacza, ale jak przypomnę sobie moje peregrynacje, to jest jej wszędzie sporo i atakuje znienacka :)

Na przykład w Galerii malarstwa polskiego w Muzeum Pałacu Biskupów Krakowskich w Kielcach, spoglądał na mnie z obrazu Niccolo Paganini. Uwieczniony w bardzo dynamicznej pozie. Pani przewodnik (grupy, która jak burza przeleciała przez galerię) powiedziała, że malarz nigdy osobiście nie spotkał  wirtuoza, ale tak go sobie wyobrażał. Obraz nie należy do najbardziej znanych z tego zbioru, ale ze względu na swój ewidentnie muzyczny charakter przykuł moją uwagę.

A gdy już o galerii mowa, to wspomnę, o Galerii Krakowskiej :) Teraz to najbardziej popularne :) galerie w Polsce. Tutaj również miła niespodzianka. Człowiek sobie chodzi, tu przymierzy jakiś łaszek, tu spojrzy na butki, szalik i rękawiczki, skubnie coś w kawiarni, pomizdrzy się do sprzętu audio wideo, na który go nie stać, aż tu nagle ... na środku galerii wyrasta przed nim zaaranżowana sala koncertowa ze sceną w kształcie fortepianu. Panie z zespołu "Convivium" przygrywały do przecen, okazji, promocji, rabatów i wszelkich innych zakupowych technik kuszenia. Ku mojemu zdziwieniu ich występ cieszył się nawet sporym jak na to miejsce zainteresowaniem. Gdybym miał odrobinę więcej czasu, to dotrwałbym do końca tego całkiem miłego "koncertu". 

We Wieliczce na głębokości 110 m w jednej z komór zalanych solanką odbywa się spektakl światła i dźwięku, gdzie w Etiudę E-dur Fryderyka Chopina wpleciono dźwięki maszyn i odgłosy pracy górników. A tak na marginesie, to kompozytor przebywał w kopalni w 1829 roku, a w tym roku zostanie odsłonięty jego pomnik - z soli oczywiście :)
Dla tych, którzy nie są fanami fortepianu w komorze Warszawa, można było wziąć udział w nauce salsy. No, no, zatańczyć salsę 125 metrów pod ziemią. Nogi same rwą się do tańca, a na moje oko tańczących par było ok. 40.

W Łodzi, na której przejazd straciłem najwięcej czasu, każdy turysta może "zderzyć się" z fortepianem Artura Rubinsteina na ulicy Piotrkowskiej. A jak wrzuci jakiś pieniążek, to maszynka nawet zagra, o ile siedzący obok stworzony ze stopu metali pianista pozwoli :). Przed gmachem Teatru Wielkiego wody fontanny tańczą do utworu Poloneza A-dur Fryderyka Chopina (podobno fontanna ma w repertuarze utworów 11).Polonez w wykonaniu Janusza Olejniczaka.

Miłe dla ucha i oka widowisko, które nie zabiera dużo czasu a daje odrobinę satysfakcji, że jednak warto poprzemieszczać się  po mieście nie tylko samochodem :)

Nawet góry nie "uchroniły" człowieka przed muzyką. Przemierzając szlaki turystyczne w Górach Świętokrzyskich dotarłem do opactwa pobenedyktyńskiego na Świętym Krzyżu, gdzie w tym dniu odbywał się koncerty chórów. Poza tym podają tam całkiem niezły żurek świętokrzyski, a po kilkugodzinnym marszu jeść się chce. Dlatego dobra strawa oraz strawa duchowa smakowały jak nigdy.

Długo by opowiadać i jak znam siebie, to jeszcze niejednokrotnie wrócę na tych stronach do muzyczno-urlopowych epizodów.
I na koniec fragment Koncertu Ernesta Chausson'a op. 21 z płyty, którą zakupiłem oczywiście w trakcie wyprawy. Orkiestra Academia dyr. Bohdan Boguszewski E.Chausson, Sicilienne.




wtorek, 5 października 2010

Pinkerton to świnia

Ewenement. Jeżeli ty na "Jeziorze Łabędzim" P.Czajkowskiego uroniłaś łzę, to na "Madame Butterfly"  Giacomo Pucciniego płakałabyś jak bóbr.

Nie będę się wypowiadał na temat libretta. Zapewne większość osób je zna. Opera Pucciniego jest tak popularna, że nawet totalnie ignorujący wszelkie arie, coś niecoś o niej słyszeli. I tak między nami, to wystarczy (na tym poziomie). Widziałem trzy wykonania tego utworu (w tym jedno w Operze Nova) i każde było mniej lub bardziej interesujące. Ale dopiero w Operze Krakowskiej słyszałem jak ludzie pociągali nosem.
Przyznam się, że i mnie łza się w oku zakręciła i popłynęła. Chociaż starałem się zachować kamienną twarz i nie pokazywać emocji, zwłaszcza, że znam zakończenie. Aleeee... no nie dało się. Gdy słyszysz, jak inni płaczą, to nawet największa siła woli staje się bezsilna.

Były też elementy humorystyczne. Mnie już tradycyjnie bawi moment kiedy Cio Cio San śpiewa, że ma 15 lat i jest już stara. Aleksandra Chacińska (odtwórczyni głównej roli), jakby na nią nie patrzeć, nie wygląda na 15-latkę. G.Puccini swego czasu zebrał, za to gromy. Nota bene premiera opery okazała się wielką klapą. Do tego stopnia była to katastrofa, że ówczesna Cio Cio San (Rosina Storcio) wspomina, iż z pierwszy rzędów czuła wrogie milczenie. Kiedy kurtyna opadła nikt z występujących nie wyszedł aby się ukłonić wyczuwając niechęć publiczności. No to tyle tytułem wspomnień.
Sobotnie przedstawienie, nie musiało mieć tych obaw, chociaż zaważyłem dużą powściągliwość publiki w okazywaniu aplauzu (w Bydgoszczy byłaby owacja na stojąco, a tutaj... cóż może wszyscy byli za bardzo spłakani).
I teraz osoba, a raczej osóbka, która podbiła serca słuchaczy (chociaż nie wyśpiewała najmniejszej nutki). To syn Madame Butterfly. Pomimo, że nie wyglądał na trzylatka (zgodnie z treścią utworu) swoim zachowaniem na scenie zyskał najwięcej sympatii. Młodym "aktorem" był Oliwier Zając i nie ma wątpliwości, że był głównym wyciskaczem łez.
Jaka jest recepta na sukces opery? Dobra muzyka i dziecko, które ma zostać zabrane matce. Wiadomo, że Pinkerton, to świnia i jego łzy na końcu mnie nie przekonują. Pałam oburzeniem i nie gadam z nim :)

Ach jeszcze muszę dodać ze dwa zdania na temat kostiumów, które zaprojektowała Maria Balcerek. Na fatałaszkach, to może ja się i nie znam, ale wydaje mi się, że nie powstydziłaby się ich żaden pokaz pret a porter. Pani Balcerek opracowywała scenografię i kostiumy dla największych scen operowo teatralnych w Polsce oraz zajmuje się plastyką filmu animowanego. Opera nie oszczędzała i kilometry materiału fruwały po scenie.

Ok. To tyle na temat samego wykonania, bo i tak nie opowiem, tego co opowiedzieć się nie da.

Ale za to jeszcze chwilka na temat tego, co działo się dookoła spektaklu.

Gmach Opery Krakowskiej został oddany na potrzeby melomanów w 2008 roku. Czyli można powiedzieć, że jest prawie spod igły. Utrzymany w bordowo zielonej tonacji budynek, zachwyca nie tylko funkcjonalnością, ale i wykończeniem. Proponuję, odwiedzić toalety. :)
Może nie przystoi omawiać tutaj miejsca, gdzie król chadzał piechotą, ale przyznam, że byłem bardzo zaskoczonym. Wszytko w mlecznym szkle, białej ceramice i metalicznych wykończeniach. Pełna klasa w klasyce.

I jeszcze foyer. Zasadą wprowadzoną w Operze jest, aby widz wrażenia jakie odniósł oglądając spektakl, mógł rozważać w trakcie przerwy. Wystrój, foyer nawiązuje do scenografii i samej tematyki przedstawienia. Czerwono biała aranżacja sceny miała swoje odzwierciedlenie w czerwonych kanapach i transparentnych fotelach, na których zasiadali spożywcze kawy podczas antraktu. Subtelne przepierzenia pomiędzy stolikami sprawiały wrażenie intymności i ekskluzywności  małych orientalnych lokali. Żałowałem, że aparat fotograficzny zostawiłem w samochodzie, a ten w komórce szczytem techniki nie jest. Ale małą próbkę wystroju zamieszczam.

Najlepiej jak się szanowny czytelniku sam wybierzesz i przekonasz na własne oczy (Ewenement, jak nie byłaś, to proponuje tam wpaść na chwilę:). Dla takiej miłośniczki designu, to ciekawe miejsce:)). Przynajmniej raz warto.

Dla odrobinę bardziej zainteresowanych proponuje posłuchać arii Madame Butterfly Un bel di, vedremo w wykonaniu Marii Callas.





ps. Aby obraz nie był za bardzo idealny, to powiem, że katering w Operze jest kiepski. Warto wypić tylko kawę :( ale czy ja tam idę się najeść :)

niedziela, 3 października 2010

Pianista contra pianista

To wyglądało jak pojedynek dwóch pianistów.
Areną było Kieleckie Centrum Kultury a dokładniej Filharmonia Świętokrzyska im. Oskara Kolberga.
A jeszcze dokładniej to było tak.
Jadąc do wspomnianego już kiedyś tam, B.Z. postanowiłem zatrzymać się w Kielcach. No,no - myślę sobie. Takie Kielce to pewnie zaoferować wiele mogą. A skoro już mnie los tutaj rzucił, to czemu by nie posłuchać tutejszych muzyków. Z niewielkimi perypetiami (Kielce to bardzo rozkopane miasto) dotarłem do pl. Wolności. Zaczynało się ciekawie, ponieważ musiałem zakupić bilet parkingowy. Dla autochtonów, to nic nowego, a ja przybysz z dalekiej północy, to jak dziecko we mgle.
Idę do stoiska z koszulami i pytam Pana: czy mogę kupić bilet na godzinę?
A on: na godzinę jaką?
A ja: na 60 minut.
Podał mi czerwony papierek i mówi: A teraz musi pan zaznaczyć długopisem datę i godzinę.
A ja: jaką godzinę?
A on: no przecież, że rozpoczęcia.
Dialog głupiego z debilem.

Ale nic to. Idę do KCK. Wchodzę i spotkawszy kobietę rozmawiającą przez telefon komórkowy pytam: gdzie mógłbym kupić bilet na koncert w dniu 1 października?
A ona: Jak pan tutaj wszedł?
A ja: przez drzwi.
A ona: Ale którędy?
A ja: Tamtędy. (i pokazałem łapką)
A ona: To musi pan wyjść i wejść przez drzwi z napisem kasa.
Więc ja wyszedłem i szukałem tych drzwi. Szkoda tylko, że Pani nie powiedziała, że słowo KASA będzie ukryte wśród innych słów. Ale udało się :)
Jakie było moje zdziwienie, jak w KASIE spotkałem moją rozmówczynię.
Sprzedała bilet, prawie przysięgając, że dostałem bardzo dobre miejsce :)

Marek Szlezer
I mniej więcej tak wyglądał koncert. 
Wchodzi orkiestra, krótkie przygotowanie i wchodzi dyrygent (Jacek Rogala), który staje za pulpitem, chwyta batutę iii start. Poszła Etiuda E-dur Fryderyka Chopina. 


Ech myślę sobie. Zapewne po zakończeniu utworu powie kilka słów o tym co przed chwilą wykonano. A tutaj nic. Schodzi za kulisy i przy okazji zabiera ze sobą sekcję wiolonczel. Technicy wpadają na scenę rozsuwają krzesła i ciągną fortepian na środek. Po czym, przychodzi dyrygent i ciągnie za sobą pianistę Marka Szlezera. Iiiii start. Koncert fortepianowy f-moll F.Chopina. Zero słów.
Przyznam, że nie przywykłem do takiego stawiania sprawy. Ale z drugiej strony wszyscy wiedzieli co będzie grane, to i dlaczego miałby ktokolwiek strzępić sobie język - muzyka, to nie gadka szmatka. Widocznie ja jestem jakiś nie z tej bajki :)

Rafał Łuszczewski
A koncert bardzo ciekawy. Dwa koncerty fortepianowe. Wspomniany f-moll op.21 F.Chopina i fis-moll op.20 Aleksandra Skriabina. Dwóch pianistów Marek Szlezer i Rafał Łuszczewski. Gdybym miał wskazać zwycięzce, to wybrałbym Łuszczewskiego. Pomimo, że miał mniej znany utwór A.Skriabina, zyskał sobie sympatię publiczności, a moją podwójnie.
Po pierwsze za koncert bo był wykonany brawurowo. A po drugie za pewien drobiazg. To pierwszy pianista, który uciszył słuchaczy klaskaczy. Kiedy po pierwszej części koncertu publika zaczęła bić brawo, on gestem dłoni dosłownie zdusił oklaski.
Czy ja nie mówiłem, że nie należy klaskać po każdej części. To muzykom, artystom doprawdy nie pomaga. Raczej ich rozprasza. Taki pianista musi być skoncentrowany, bo gra z pamięci (bez nut), a tutaj ludzie kłapaniem myśl zaburzają.
Jeszcze raz apeluję do ludzkich serc :) i zdrowego rozsądku nie klaszczcie po każdym co skoczniejszym kawałku. Owacje na koniec doprawdy wystarczą :) i w przypadku tych dwóch pianistów również były :)

A gdy Łuszczewski po kilku bisach opuścił scenę. Ponowne szurum burum. Wpada ekipa techniczna, rozsuwają krzesła i zabierają Steinway&Sons'a do kąta :)
A ktoś z sali woła: TO JUŻ?!!!!! - serio, widocznie jegomość nie wytrzymał nerwowo tego przesuwania mebli :)

Na szczęście, na koniec cała orkiestra pod batutą J.Rogali zagrała bardziej sfrustrowanym i tym mniej  impulsywnym Walc Es-dur F.Chopina. U mnie w wykonaniu Krystiana Zimermana



Mogę śmiało powiedzieć, że się działo :))) w muzyce i poza nią